Nie jestem fanatycznym zwolennikiem ministra Sikorskiego, ale cenię go bardzo za żywą publicystykę, wyjątkowe doświadczenie i polityczną pozycję, na jaką sobie rzetelnie zapracował. Sikorski reprezentuje format rzadki nie tylko w polskiej polityce, co oznacza, iż między nim a resztą, pożal się Boże, naszych elit władzy i opozycji, zieje intelektualna przepaść. Mimo to celowo stosuję tu hiperbolę, zwrot stylistyczny wykorzystujący przesadę w celu uwydatnienia zjawiska wzmiankowanego w Mateuszowej Ewangelii.
Exposé Sikorskiego jako ministra spraw zagranicznych warte było ponadgodzinnego posłuchania. Było świetnie skonstruowane i dobrze powiedziane. Mocne i inspirujące, do tego wyraziście wyrażało klarowność naszej polityki zagranicznej, jej kompetencje i możliwości. Opisywało miejsce Polski w mroczniejącej sytuacji międzynarodowej i zostało od razu dostrzeżone w Brukseli, Berlinie i Moskwie. Sikorski bardzo naturalnie wypada w roli przywódcy, wykazując charyzmę i determinację. Jest kompetentny i wie, iż jego słowa, choć głoszone w Warszawie, trafiają daleko dalej. Nie tylko poprzez obecnych w Sejmie i analizujących jego wystąpienie zagranicznych dyplomatów. Także przez skalkulowaną i niezbędną emocję. Minister nacechował doroczną orację wątkami patriotycznymi, ale przede wszystkim zdecydowanie opisał zasady obowiązującej racji stanu Rzeczypospolitej. W splot idei, jakie Sikorski przedstawił, obrazowo wplótł ekonomię. To zrobiło wrażenie. „Potencjał wszystkich państw NATO – mówił – liczony w środkach wydanych na obronność to półtora biliona dolarów. Czyli 1500 miliardów dolarów! Budżet obronny Rosji jest dziesięciokrotnie mniejszy…”. To kto kogo powinien się dziś obawiać?