Waldemar Żurek, dziś minister sprawiedliwości, w kilku zdaniach oddał istotę tego, co przez lata wielu czuło, ale nie potrafiło opisać: lęk przed władzą, która wie o nas zbyt dużo.
„Ta informacja nie tyle mną wstrząsnęła, ile była kolejnym przykładem tego, jak władza PiS osaczała obywateli przy pomocy nielegalnych działań” — mówił w rozmowie z Onetem, komentując doniesienia o inwigilacji rodziny Donalda Tuska. To zdanie nie jest tylko reakcją na nowy medialny przeciek. To diagnoza systemowa.
Bo oto znowu słyszymy o podsłuchach, tym razem dotyczących Katarzyny Tusk-Cudnej, córki obecnego premiera. Znowu Pegasus — narzędzie, które w teorii miało służyć walce z przestępczością, w praktyce stało się symbolem politycznej paranoi i braku kontroli nad aparatem państwa. I znowu padają nazwiska — nie przestępców, ale polityków, sędziów, adwokatów, dziennikarzy.
Żurek, choć używa mocnych słów, nie przesadza. „Niech sobie państwo wyobrażą, iż rozmawiacie z żoną, mężem, dziećmi czy starszymi rodzicami, iż mówicie im o sprawach intymnych, a wszystkiego tego słucha ktoś z władzy, taki człowiek bez twarzy, a potem te rozmowy są upubliczniane, nie wiadomo przez kogo i dlaczego.” Ten obraz działa na wyobraźnię, bo dotyka najbardziej osobistego wymiaru wolności — prawa do prywatności. Władza, która podsłuchuje obywatela w jego domu, przestaje być demokratyczna. Staje się władzą policyjną, opartą nie na zaufaniu, ale na kontroli.
Nie jest przypadkiem, iż Żurek sięga po historyczne porównanie: „Tak działała Stasi w NRD, Polska za PiS to było państwo na podsłuchu.” To mocne, ale trafne zestawienie. Stasi nie była tylko aparatem przemocy — była instytucją codziennego strachu. Ludzie nie wiedzieli, kto słucha, ani co może być wykorzystane przeciwko nim. Pegasus w rękach polityków miał podobny efekt: zamrażał debatę publiczną, wprowadzał autocenzurę, niszczył zaufanie między obywatelami.
Wbrew narracji byłych ministrów sprawiedliwości z czasów PiS, nie była to „polityczna fantazja” ani „narracja wroga”. To, co dziś wychodzi na jaw, pokazuje, iż Pegasus nie był przypadkowym epizodem, ale elementem całej architektury kontroli — od podporządkowania prokuratury po systemowe zastraszanie sędziów. Żurek przez lata był jednym z tych, którzy głośno o tym mówili. I płacił za to cenę: nagonką, inwigilacją, próbami kompromitacji.
Dziś, gdy stoi na czele resortu sprawiedliwości, jego głos nabiera podwójnego znaczenia. Po pierwsze — jako świadectwo epoki, w której państwo przestało być neutralnym arbitrem. Po drugie — jako zobowiązanie do odbudowy zaufania publicznego. Bo jeżeli Polska ma wyjść z „państwa na podsłuchu”, nie wystarczy potępienie przeszłości. Trzeba zbudować mechanizmy, które uczynią podobne praktyki niemożliwymi: realny nadzór nad służbami, niezależną prokuraturę, transparentność decyzji.
Żurek, w swoim spokojnym, choć emocjonalnym tonie, przypomina o czymś jeszcze: o ludzkim wymiarze władzy. Pegasus nie był abstrakcyjnym narzędziem technologicznym. Podsłuchiwano ludzi, ich dzieci, rodziny. To dotyczyło nie tylko polityki, ale też poczucia bezpieczeństwa w najbliższym kręgu. Właśnie dlatego porównanie do NRD nie jest nadużyciem, ale ostrzeżeniem. Historia pokazuje, iż demokracje nie giną w jednym dniu — rozpadają się wtedy, gdy władza zaczyna słuchać obywateli nie po to, by ich rozumieć, ale by ich kontrolować.
Dzisiaj potrzebna jest nie tylko komisja śledcza, ale i narodowa refleksja nad tym, jak łatwo można było dopuścić do takiego nadużycia. „Polska za PiS to było państwo na podsłuchu” — powtarza Żurek. To zdanie powinno trafić do podręczników, nie jako złośliwa uwaga polityczna, ale jako przypomnienie, czym grozi utrata instytucjonalnej czujności.
Bo demokracja nie upada z braku wyborów. Upada wtedy, gdy obywatele zaczynają szeptać we własnym domu.

1 dzień temu










