Pakt i paranoja. Jak PiS wymyśla nowy front wojny z Brukselą

6 dni temu
Zdjęcie: PiS


Gdy premier Tusk zapewnia, iż Polska nie będzie objęta przymusową relokacją migrantów, PiS reaguje histerią. Mariusz Błaszczak straszy „oszustwem” i wzywa do referendum, choć sam jeszcze niedawno współtworzył politykę, która sprowadziła do kraju rekordową liczbę cudzoziemców.

Kiedy Donald Tusk napisał na platformie X: „Nie będzie w Polsce relokacji migrantów i nie będzie! Załatwione”, jego przekaz był jasny – sprawa paktu migracyjnego została rozstrzygnięta po myśli rządu. Premier przypomniał, iż Polska „uszczelniła granicę z Białorusią” i „zaostrzyła przepisy wizowe i azylowe”, dzięki czemu stała się „wzorem dla innych”. Ale dla PiS to nie powód do ulgi – to powód do ataku.

Były minister obrony narodowej, Mariusz Błaszczak, w niedzielnym wpisie zarzucił Tuskowi manipulację. „Jeśli potwierdzą się medialne informacje o czasowym wyłączeniu Polski z paktu migracyjnego, to będzie to zasługa prezydenta Karola Nawrockiego, a nie Donalda Tuska” – napisał. Dodał też, iż zwolnienie „miałoby obowiązywać tylko przez rok”, bo – jak twierdzi – Tusk „zgodził się na pakt migracyjny w jego obecnym kształcie”. To klasyczna zagrywka PiS: choćby jeżeli rząd osiąga sukces w Brukseli, trzeba ogłosić, iż to klęska.

Błaszczak, od lat wierny żołnierz Kaczyńskiego, znany jest z prostego repertuaru: strach – winni – my obrońcy. W czasie kampanii wyborczych przestrzegał przed „migrantami, którzy zabiorą pracę Polakom” i przed „niemieckim dyktatem Brukseli”. Dziś znów próbuje ożywić ten sam lęk, chociaż rzeczywistość zdążyła się zmienić.

Polska, jak przypomina Komisja Europejska, jest już krajem, który przyjął ponad milion uchodźców wojennych z Ukrainy. Wbrew narracji PiS, rząd Tuska nie otwiera drzwi dla „nielegalnej migracji” – przeciwnie, wzmacnia ochronę granic i prowadzi twarde negocjacje. Ale dla byłego ministra liczy się nie fakt, ale emocja. „Musimy pamiętać, iż takie zwolnienie miałoby obowiązywać tylko przez rok” – ostrzega Błaszczak. Słowo „musimy” brzmi tu jak wezwanie do boju. Bo PiS nie potrafi funkcjonować bez zagrożenia.

Zamiast przyjąć do wiadomości, iż Polska uzyskała w Brukseli konkretne gwarancje, PiS proponuje… referendum przeciwko paktowi migracyjnemu. Błaszczak tłumaczy, iż tylko „jednostronne wypowiedzenie paktu” może ochronić Polskę przed napływem cudzoziemców.
To absurd – żadne państwo członkowskie Unii nie może jednostronnie wypowiedzieć rozporządzeń, które mają bezpośredni skutek prawny. To nie decyzja o podatku lokalnym, tylko wspólna polityka Unii. Ale PiS wie, iż nie chodzi o prawo. Chodzi o emocje.

Takie referendum byłoby niczym innym jak próbą powrotu do czasów, gdy PiS rządził strachem przed obcymi. A przecież to właśnie za ich rządów – jak ujawniały raporty NIK – do Polski sprowadzono dziesiątki tysięcy pracowników z Azji i Bliskiego Wschodu, często z pominięciem procedur bezpieczeństwa.

Błaszczak zarzuca Tuskowi „brak działań w Brukseli”. Tymczasem to właśnie obecny premier, w rozmowach z Ursulą von der Leyen, doprowadził do uzgodnienia, iż Polska nie będzie objęta obowiązkową relokacją. Sam prezydent Nawrocki w liście do przewodniczącej KE napisał, iż „Polska nie zgodzi się na jakiekolwiek działania instytucji europejskich, które zmierzałyby do rozlokowywania w Polsce nielegalnych migrantów”. Trudno o bardziej jednoznaczne stanowisko.

Ale w PiS logika nigdy nie była w cenie. jeżeli Tusk coś załatwia, to na pewno nie on to załatwił. jeżeli Bruksela ustępuje Polsce, to tylko dlatego, iż „została zastraszona”. A jeżeli Polska odniosła sukces – trzeba znaleźć winnego.

Pakt migracyjny, który wejdzie w życie w 2026 roku, będzie testem solidarności europejskiej, nie aktem „zamachu na suwerenność”. Dla PiS to jednak ostatni temat, na którym można jeszcze rozpalać emocje. Błaszczak mówi o „ukrywaniu skali przewidywanych obciążeń”, jakby Bruksela spiskowała w tajemnicy przed Polską. Tymczasem prawda jest prosta: Polska nie będzie zmuszana do przyjmowania migrantów. Donald Tusk podsumował to krótko: „Robimy, nie gadamy.” I może właśnie to najbardziej boli Błaszczaka i jego partię. Bo przez osiem lat PiS robiło dokładnie odwrotnie – gadało, nie robiło.

W polityce opartej na strachu najgorsze, co może się zdarzyć, to moment, gdy ludzie przestają się bać. A Polacy coraz częściej patrzą na Błaszczaka i jego kolegów nie z lękiem, ale z politowaniem.

Idź do oryginalnego materiału