Jarosław Kaczyński chce mieć własnego notariusza ułaskawień – Karola Nawrockiego, potencjalnego kandydata PiS na prezydenta RP.
Bo przecież Kaczyński chce być bezkarny. Kiedy więc pojawił się pomysł, iż Nawrocki – obecny szef IPN, zasłużony głównie w polerowaniu pomników PiS – miałby wystartować w wyborach prezydenckich, Kaczyńskiemu aż błysnęły oczy. Przecież to idealny kandydat – bez charakteru, bez poglądów, za to z pełnym portfelem lojalności i gotowości do wykonywania rozkazów. Wyobraźmy to sobie. Kancelaria Prezydenta RP, 2026 rok. Karol Nawrocki podpisuje piąty w tym tygodniu akt ułaskawienia. Morawiecki? Ułaskawiony. Sasin? Oczywiście. Ziobro? Przecież to „ofiara politycznej nagonki”. Matecki? Ułaskawiony zanim jeszcze zdążył zostać skazany. Nawrocki nie czyta akt sprawy – bo i po co? Ma przecież kartkę z Żoliborza, gdzie wielki prezes napisał czarnym długopisem „Podpisać. Bezwzględnie.”
Karol Nawrocki będzie pierwszym prezydentem Polski, który nie będzie pełnił urzędu zgodnie z konstytucją, ale zgodnie z kalendarzem partyjnych procesów. Będzie podpisywał ułaskawienia tak szybko, jak Kaczyński będzie przypominał sobie kolejne nazwiska do wybielenia. Bo przecież nie o państwo tu chodzi, nie o obywateli, nie o przyszłość. Tu chodzi o czystki w kartotece i o to, by ostatni mohikanie PiS nie poszli siedzieć. To nie będzie prezydent. To będzie sekretarka z pieczątką.
Kaczyński, jak przystało na emerytowanego lidera partii, nie musi już choćby udawać. Będzie siedział w fotelu, może w jakiejś „villi plus”, popijał herbatkę i zlecał: „Karolu, podpisz Sasina. I tego, jak mu tam… od respiratorów.” A Karol będzie biegł w podskokach, z długopisem w ręce i głową pełną pokory. Bo nikt nie powinien mieć wątpliwości – jeśli Nawrocki zostanie prezydentem, to tylko po to, żeby Kaczyński mógł rządzić … do upadłego.