W świątecznej rozmowie z portalem wPolityce.pl były prezydent Andrzej Duda powiedział coś, co w państwie członkowskim Unii Europejskiej powinno wywołać alarm. „Uważam, iż należy ostentacyjnie zlekceważyć te orzeczenia i absolutnie się do nich nie stosować” – stwierdził, komentując wyroki Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej dotyczące polskiego Trybunału Konstytucyjnego. To nie jest już krytyka instytucji europejskich. To jest wprost zakwestionowanie fundamentów członkostwa Polski w Unii.
Duda poszedł dalej. TSUE określił jako organ o „porażającym stopniu zakłamania i zideologizowania”, a elity europejskie – jako niewiarygodnych partnerów, z którymi „jakakolwiek poważna rozmowa jest zakończona”. Te słowa nie są emocjonalnym lapsusem ani retoryczną przesadą. To spójna deklaracja polityczna, która sprowadza się do jednego: Polska, w wizji byłego prezydenta, ma prawo wybiórczo uznawać wspólne reguły, a najlepiej – demonstracyjnie je ignorować.
Problem polega na tym, iż Unia Europejska nie jest klubem, w którym można brać korzyści, a odrzucać zobowiązania. Akceptacja jurysdykcji TSUE jest częścią traktatowego pakietu, na który Polska zgodziła się w momencie akcesji. Publiczne nawoływanie do „ostentacyjnego” nieprzestrzegania wyroków unijnego sądu oznacza faktyczne podważanie naszego miejsca we Wspólnocie – choćby jeżeli nie pada słowo „wyjście”.
Retoryka Dudy wpisuje się w dobrze znaną narrację z czasów rządów PiS: Bruksela jako wróg, Europa jako siedlisko „liberalno-lewicowego zakłamania”, Polska jako samotna twierdza moralnej czystości. Były prezydent mówi wprost o „skali zakłamania elit europejskich”, sugerując, iż Unia działa w złej wierze, a jej instytucje są narzędziem ideologicznej presji. To język, który nie tylko eskaluje konflikt, ale też zamyka drogę do jakiegokolwiek kompromisu.
Warto zauważyć paradoks tej postawy. Duda oburza się na ingerencję TSUE w polski Trybunał Konstytucyjny, nie wspominając, iż sam TK został w latach rządów PiS głęboko upolityczniony i obsadzony z naruszeniem standardów konstytucyjnych. Europa reagowała nie na abstrakcyjne „polskie reformy”, ale na realny kryzys praworządności. Odpowiedzią byłego prezydenta nie jest jednak refleksja, ale frontalny atak.
Najbardziej niepokojące jest to, iż Duda nie mówi już o sporze prawnym, ale o zerwaniu relacji. „Już nigdy tych ludzi nie potraktuję poważnie i nie uznam za wiarygodnych partnerów. Nigdy!” – deklaruje. To brzmi jak osobista uraza, ale skutki takiej postawy są polityczne i państwowe. jeżeli bowiem nie uznajemy partnerów, nie uznajemy też zasad, na których opiera się współpraca.
Można krytykować TSUE, wskazywać na napięcia kompetencyjne, domagać się zmian w UE. To wszystko mieści się w ramach debaty. Ale nawoływanie do ostentacyjnego łamania orzeczeń unijnego sądu to krok dalej – krok w stronę marginalizacji Polski, a w dłuższej perspektywie jej samoizolacji. To nie jest „twarda obrona polskich spraw”, ale polityka spalonej ziemi.
Andrzej Duda, kończąc swoją prezydencką karierę, zostawia po sobie nie tylko spór o praworządność, ale też groźne pytanie o kierunek, w którym pchał polską politykę zagraniczną. Jego słowa pokazują jasno: w tej wizji Polska jest w Unii warunkowo, na własnych zasadach, gotowa kwestionować wspólne instytucje, gdy stają się niewygodne. To wizja, która nie wzmacnia suwerenności, ale ją osłabia – bo prowadzi do konfliktu z systemem, w którym Polska sama zdecydowała się uczestniczyć.

1 dzień temu










