Gdy wiceszef BBN gen. Andrzej Kowalski oznajmił w Radiu Wnet, iż „Rosyjski Specnaz ma listy osób przeznaczonych do likwidacji w razie wojny” i iż „jest na niej m.in. prezydent Karol Nawrocki”, media natychmiast podchwyciły dramatyczny ton wypowiedzi. Sam generał nie ukrywał, iż zdaniem służb rosyjskich „On (Nawrocki – red.) byłby na takiej liście (…) jako osoba, którą nie można przemodelować na sowiecką modłę”.
Tyle iż w polityce każdy komunikat ma kontekst — i każdy polityk ma swoje notowania. Trudno nie zauważyć, iż tego rodzaju sugestie o bezpośrednim zagrożeniu życia głowy państwa mogą pełnić funkcję równie polityczną, co informacyjną: dramatyzując obraz wroga zewnętrznego, można próbować podbić spadające wskaźniki sympatii, przyciągnąć uwagę i wygenerować medialny odwrót od tematów niewygodnych.
Oczywiście realne ryzyko — iż w scenariuszu wojennym rosyjskie oddziały będą próbowały eliminować liderów przeciwstawnego obozu — jest tematem poważnym i zasługuje na poważne rozważenie służb. Ale jest zasadnicza różnica między ostrzeżeniem eksperta wojskowego a komunikatem, który funkcjonuje jak polityczna kurtyna dymna. Kowalski mówił: „Bez wątpienia tak. Jest to osoba, którą znamy już od wielu lat jako bardzo twardego polskiego obywatela, którego właśnie nie można skruszyć”. To mocne słowa — i dobrze, iż padły publicznie. Ale pytanie brzmi: komu najbardziej służy ich nagła amplifikacja?
Bo fakty mówią dziś coś niejednoznacznego o pozycji Nawrockiego. Pojawiają się informacje o spadkach zaufania — analizy wskazujące na to, iż jego notowania w niektórych badaniach straciły na dynamice i iż część wyborców zaczyna pytać o realną niezależność prezydenta. To warto odnotować, bo uzasadnia motywację polityczną do „pokazowych” wystąpień.
Krytyka, którą warto przedstawić, nie dotyczy samego ostrzeżenia przed zagrożeniem — dotyczy wyboru momentu i formy komunikatu. Kiedy kraj żyje w atmosferze napięcia medialnego i politycznego, każda informacja o „liście do likwidacji” naturalnie kręci spiralę lęku. Gdy taki komunikat pada z ust postaci publicznej powiązanej z kręgiem władzy, nie sposób nie zapytać: czy bezpieczeństwo państwa jest tu priorytetem, czy też chodzi o odbudowanie narracji politycznej i własnego wizerunku?
W praktyce politycznej takie zabiegi bywają skuteczne — przyciągają uwagę, mobilizują elektorat, a przede wszystkim przesłaniają inne tematy. Ale demokracja działa lepiej wtedy, gdy poważne tematy bezpieczeństwa państwa nie służą jednocześnie jako instrument PR. jeżeli wypowiedzi o „listach Specnazu” mają też podnosić notowania prezydenta, to zamiast budować bezpieczeństwo — wzmacniają cynizm wobec polityki. I to chyba najbardziej szkodzi państwu.