Ogień z Nowogrodzkiej. Tusk powiedział to, co wszyscy wiemy

2 tygodni temu
Zdjęcie: Tusk


Tusk ma rację: kiedy język polityki staje się bronią, ktoś w końcu pociąga za spust. A Kaczyński od lat uczy Polaków, jak nienawidzić z przekonaniem.

„Bąkiewicz i Kaczyński muszą być zadowoleni” – napisał Donald Tusk po informacji o zatrzymaniu mężczyzny, który próbował podpalić budynek przy ulicy Wiejskiej 12A w Warszawie, gdzie mieści się biuro krajowe Platformy Obywatelskiej.
To mocne słowa, ale w kontekście ostatnich miesięcy – trudno o bardziej trafną diagnozę.

Bo ten incydent nie wydarzył się w próżni. To nie był wybuch szaleństwa jednostki, ale efekt systemowej produkcji nienawiści, której patronem od lat jest Jarosław Kaczyński.

44-letni Krzysztof B., mieszkaniec powiatu łosickiego, już w maju groził Donaldowi Tuskowi śmiercią. Sprawa trafiła do sądu z aktem oskarżenia, ale kilka miesięcy później ten sam człowiek próbował podpalić siedzibę PO. Czy naprawdę trzeba być ekspertem od socjologii, żeby dostrzec związek między językiem, którym od lat posługuje się prawica, a takimi czynami?

„Nie bójcie się sądów, wyrwijcie chwasty, rzućcie napalm, by nie odrosły” – krzyczał jeden z mówców na wiecu zorganizowanym przez Roberta Bąkiewicza i PiS kilka dni przed atakiem. Jarosław Kaczyński słuchał tego z zadowoleniem. Nie protestował, nie odciął się, nie potępił. Bo przecież ta przemoc słowna jest paliwem, które napędza jego politykę od lat.

Donald Tusk nie przesadził, pisząc o „napalmie”. W polskim życiu publicznym od dawna trwa pożar, a jego rozniecacze udają, iż widzą tylko dym. To PiS nauczył swoich sympatyków, iż polityczny przeciwnik to wróg, którego trzeba pokonać „do końca”. To Kaczyński stworzył świat, w którym nie ma miejsca na różnicę poglądów – jest tylko zdrada, spisek i „układ”.

Słowa o „gorszym sorcie”, „zdradzie narodowej” czy „elementach animalnych” nie były przypadkowe. Były instrukcją emocjonalną, jak nienawidzić we adekwatnym kierunku. I dziś, gdy ktoś bierze tę instrukcję zbyt dosłownie, prawica rozkłada ręce.

Po incydencie przy Wiejskiej 12A PiS-owskie media ruszyły w dobrze znanym kierunku: zrobiono z napastnika „niezrównoważonego obywatela”, z Tuska – cynika, który „wykorzystuje tragedię politycznie”. Tymczasem problem jest odwrotny: to polityka cynicznie wykorzystała ludzkie emocje, a teraz nie umie wziąć za nie odpowiedzialności.

Jak pisał kiedyś Jerzy Pilch, „w Polsce każdy gest kończy się oświadczeniem politycznym”. W wydaniu Kaczyńskiego ten mechanizm stał się doktryną – każde słowo ma podgrzewać emocje, każdy kryzys ma dzielić, a każdy przeciwnik ma być „zagrożeniem dla narodu”.

Krytycy zarzucają Tuskowi, iż jego reakcja była „zbyt emocjonalna”. Ale jak inaczej reagować, gdy człowiek, który groził ci śmiercią, wraca, by podpalić twoje biuro?
Tusk nie mówił z pozycji polityka, który szuka punktów w sondażach. Mówił jako obywatel, który od ośmiu lat jest celem zorganizowanej kampanii nienawiści.

Jego słowa – „Bąkiewicz i Kaczyński muszą być zadowoleni” – nie są oskarżeniem personalnym. Są oskarżeniem kultury politycznej, w której przywódca partii rządzącej przez lata hodował frustrację, pogardę i poczucie misji.

Po próbie podpalenia biura PO prezes PiS nie zabrał głosu. Nie potępił czynu, nie wyraził współczucia. Cisza Jarosława Kaczyńskiego jest dziś głośniejsza niż jakiekolwiek oświadczenie. To cisza człowieka, który wie, iż jego własne słowa dawno wymknęły się spod kontroli.

Bo Kaczyński nie potrafi już mówić inaczej niż przez konflikt. Zbudował imperium na podziale – i teraz sam jest jego więźniem. Każdy gest pojednania odebrałby mu tożsamość.

Nie wiadomo, czy incydent przy Wiejskiej stanie się momentem przełomowym. Ale widać coraz wyraźniej, iż Polacy mają dość. Dość gniewu w telewizji, dość marszów, które zamiast świętować niepodległość, krzyczą o wrogach. Dość polityków, którzy mylą debatę z egzorcyzmami.

Donald Tusk, wbrew propagandzie swoich przeciwników, nie podsyca emocji – on je nazywa. Pokazuje, iż za każdym „napalmem” stoi konkretna twarz i konkretne słowo. A każde z nich ma swoje skutki.

W odróżnieniu od Kaczyńskiego, Tusk nie potrzebuje pożaru, by rządzić. Wystarczy mu, iż potrafi jeszcze gasić.

Idź do oryginalnego materiału