„Minister Radosław Sikorski ośmiesza Polskę” – tymi słowami Marcin Przydacz, szef Biura Polityki Międzynarodowej w kancelarii prezydenta Karola Nawrockiego, zaatakował szefa polskiej dyplomacji.
Wypowiedź głośna, mocna, ale i… pusta. Pusta, bo trudno oprzeć się wrażeniu, iż zamiast o realne problemy polityki zagranicznej, chodzi w niej o coś znacznie bardziej przyziemnego: brak kompetencji w otoczeniu prezydenta i zwykłą zazdrość wobec człowieka, który – niezależnie od tego, co o nim sądzić – dyplomacją posługuje się sprawnie i z klasą.
Konflikt o obsadę ambasadorskich placówek trwa od miesięcy i przerodził się w swoisty spektakl. Przydacz oskarża Sikorskiego o „paraliż” dyplomacji, wskazując, iż „w prawie 60 proc. placówek nie mamy dziś ambasadorów”. Winą obarcza MSZ, choć doskonale wie, iż klucz leży w rękach prezydenta i jego otoczenia. To właśnie tam, w Pałacu, blokowane są kandydatury, a procedura przeciągana w nieskończoność.
Trudno oprzeć się wrażeniu, iż minister Przydacz odwraca role. To nie Sikorski występuje w roli hamulcowego. To prezydent Nawrocki, wierny kontynuator linii Andrzeja Dudy, uczynił z polityki kadrowej pole bitwy ideologicznej. „Na to zgody nie ma” – powtarza Przydacz, odnosząc się do kandydatur Klicha czy Schnepfa. Zgody nie ma, bo lepiej pozostawić ambasady bez gospodarza niż powierzyć je ludziom o niezależnym dorobku i silnej pozycji.
W istocie ta cała awantura obnaża coś znacznie głębszego. Oto mamy w Warszawie kompetentnego szefa resortu spraw zagranicznych, który zna świat, pracował w Brukseli i Waszyngtonie, a jego nazwisko rozpoznają w europejskich stolicach. I obok – dworską ekipę prezydencką, której ambicje kończą się na obsadzeniu kilku ambasad znajomymi „z nadania”. Różnica klas jest aż nadto widoczna.
Nic dziwnego, iż w otoczeniu Karola Nawrockiego tak trudno znieść Sikorskiego. Każde jego wystąpienie, każdy wywiad, każda międzynarodowa konferencja boleśnie przypomina, jak rażąco nieprzygotowany jest sam prezydent i jego ludzie. Gdy Sikorski mówi o bezpieczeństwie Europy, cytują go „Financial Times” czy „Politico”. Gdy Przydacz grozi, iż „nikt nie dostanie nominacji bez podpisu prezydenta”, brzmi to jak urzędniczy szantaż, a nie poważna polityka.
„Minister Sikorski ośmiesza Polskę” – mówi Przydacz. Ale co naprawdę ośmiesza Polskę? Fakt, iż kandydatury ambasadorskie są blokowane z powodu prywatnych animozji? Że państwo pozostaje sparaliżowane przez polityczną złośliwość i obsesję na punkcie kontroli? Że prezydent Nawrocki widzi w ambasadorze nie reprezentanta kraju, ale lojalnego żołnierza swojej opcji?
Ośmieszają nas wewnętrzne przepychanki, brak strategii i upór, by sprowadzić politykę zagraniczną do rytuału podpisów na nominacjach. Ośmieszają nas ci, którzy chcieliby widzieć w polskiej dyplomacji tylko przedłużenie partyjnego gabinetu.
To nie Sikorski „łamie konstytucję”, jak twierdzi prezydencki minister. To system, w którym Pałac Prezydencki i MSZ muszą współdziałać, a w praktyce prowadzą permanentną wojnę. Tyle iż po jednej stronie mamy zawodowego dyplomatę, a po drugiej – ludzi, dla których każda nominacja jest okazją do pokazania siły.
„Jak on chce się dogadywać za granicą, skoro z nami się nie dogaduje?” – pyta retorycznie Przydacz. Odpowiedź jest prosta: dogaduje się, bo potrafi, bo wie, iż dyplomacja nie polega na tym, by zadowolić własnego szefa, ale by bronić interesów państwa.
Patrząc na ten konflikt, trudno nie odnieść wrażenia, iż cała ta historia to przede wszystkim walka z kompleksem. Kompleks Sikorskiego – człowieka, którego można krytykować, z którym można się nie zgadzać, ale któremu trudno odmówić doświadczenia, rozpoznawalności i kontaktów. Właśnie dlatego w otoczeniu Nawrockiego tak bardzo go nie cierpią. Każde jego pojawienie się w międzynarodowej debacie to lustro, w którym odbija się ich własna niekompetencja.
I tu tkwi prawdziwy dramat. Nie w braku ambasadorów, nie w proceduralnych sporach, ale w tym, iż ci, którzy powinni stać na straży polskiej dyplomacji, wolą ją paraliżować niż zaakceptować, iż ktoś inny robi to lepiej.