Zbigniew Ziobro przez lata uchodził za jednego z najbardziej wpływowych polityków Zjednoczonej Prawicy — człowieka, którego twarda ręka miała „naprawić” wymiar sprawiedliwości. Dziś, gdy były minister przebywa od wielu tygodni za granicą, w PiS panuje cisza, która już nie chroni, ale kompromituje.
Ucieczka Ziobry na Węgry — bo tak odbiera to znaczna część opinii publicznej — stała się nie tylko kłopotem dla jego dawnej frakcji, ale również dowodem na głębokie pęknięcia w samym PiS. Coraz wyraźniej słychać sygnały, iż partyjni towarzysze mają go po prostu dość.
Najdobitniej powiedział to, choć innymi słowami, sam prezydent Karol Nawrocki. „Dla mnie opuszczenie Polski choćby dzisiaj jest sprawą kłopotliwą” — stwierdził w Kanale Zero. To zdanie, padłe z ust głowy państwa wywodzącej się z nurtu bliskiego byłej władzy, jest czymś więcej niż uprzejmą uwagą. To sygnał, iż wizerunkowy ciężar ucieczki Ziobry staje się dla PiS po prostu nie do udźwignięcia.
Do tego Nawrocki dodał: „Nie mogę ułaskawić osoby, która nie została skazana”, wyraźnie stawiając granicę między sobą a oczekiwaniami środowisk, które chciałyby chronić byłego ministra. Jeszcze niedawno coś takiego byłoby w obozie prawicy nie do pomyślenia — dziś brzmi jak konstatacja zmęczenia epoką Zbigniewa Ziobry.
Prokuratura chce postawić posłowi PiS 26 zarzutów związanych z Funduszem Sprawiedliwości. To nie są pojedyncze potknięcia, ale systemowy obraz funkcjonowania instytucji, która w czasie rządów Zjednoczonej Prawicy stała się symbolem nadużyć, nieprzejrzystości i politycznego zawłaszczania państwa.
Co więcej, choćby prezydent — starający się balansować między dawnymi sojusznikami a nową rzeczywistością polityczną — przyznał, iż o części zarzutów można mówić, iż są „zupełnie z kosmosu”. Jednak to zastrzeżenie nie brzmi dziś jak linia obrony, ale raczej desperacka próba złagodzenia obrazu dawnego kolegi z obozu władzy. Bo przecież jeżeli część zarzutów jest „z kosmosu”, to część musi być jak najbardziej przyziemna i konkretna. A to dla PiS-u problem zasadniczy.
W partii, która latami broniła Ziobrę przed wszelką krytyką, dziś widać wyraźne zmęczenie jego cieniem. Politycy PiS — choć publicznie ostrożni — w rozmowach nieoficjalnych przyznają, iż historia byłego ministra staje się dla nich obciążeniem. Jego nagłe i długotrwałe zniknięcie poza granicami Polski tylko pogłębia wrażenie, iż nie potrafi stanąć wobec własnych decyzji, własnej polityki i własnych konsekwencji.
Dlatego słowa Nawrockiego o „kłopotliwej ucieczce z Polski” brzmią dziś w istocie jak głos wypowiedziany w imieniu wielu polityków prawicy, którzy nie mogą powiedzieć tego otwarcie: iż Zbigniew Ziobro stał się balastem. Że jego polityczny styl — agresywny, konfliktowy, budujący instytucje państwa pod własne potrzeby — doprowadził nie tylko do zapaści wymiaru sprawiedliwości, ale i do erozji zaufania do samego PiS.
Ziobro, który przez lata pouczał innych o odpowiedzialności, dziś sam tej odpowiedzialności unika. A partia, która przez lata mu na to pozwalała, musi zmierzyć się ze skutkami. Największym z nich jest to, iż choćby jej własni politycy — do niedawna bierni lub lojalni — przestają bronić „szeryfa”, który okazał się bohaterem z tektury.
Ucieczka Ziobry nie jest tylko indywidualnym wyborem. To symboliczny koniec epoki, w której politycy PiS mogli liczyć na bezwarunkowe wsparcie własnego obozu, choćby łamali standardy państwa prawa. Dziś widać jasno: choćby na prawicy są granice, po przekroczeniu których lojalność zamienia się w zmęczenie, a zmęczenie — w dystans.

13 godzin temu













