Historia z odroczonym posiedzeniem sądu w sprawie ewentualnego aresztu dla Zbigniew Ziobro ma w sobie coś więcej niż proceduralny chaos. Jest symbolicznym zwieńczeniem kariery polityka, który przez lata budował swoją pozycję na retoryce bezwzględności wobec innych, a dziś sam próbuje schronić się za słowami o „łamaniu prawa”, „kryptodyktaturze” i „szajce rządzącej Polską”. Problem polega na tym, iż te oskarżenia brzmią jak echo własnych działań Ziobry z czasów, gdy to on miał realną władzę nad wymiarem sprawiedliwości.
Sąd Rejonowy dla Warszawy-Mokotowa odroczył posiedzenie, bo prokuratura nie przedstawiła kompletu materiału dowodowego. To fakt. Ziobro natychmiast zbudował wokół niego narrację polityczną. „To jest kolejny ostentacyjny pokaz łamania prawa przez nielegalnie przejętą, upolitycznioną prokuraturę” – mówił na antenie Telewizji wPolsce24. Trudno o bardziej ironiczny komentarz z ust człowieka, który przez osiem lat konsekwentnie podporządkowywał prokuraturę władzy politycznej, łącząc funkcję ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego.
Ziobro przedstawia się dziś jako ofiara systemu, który – jak twierdzi – działa dokładnie tak, jak on sam chciał, gdy był u władzy. „Nie jest to chyba nic zaskakującego. Bylibyśmy zaskoczeni, gdyby oni trzymali się reguł prawa” – dodaje, oskarżając obecnych rządzących o „nonszalanckie podejście do przepisów”. To szczególny rodzaj amnezji politycznej. Reformy Ziobry były przecież permanentnym konfliktem z konstytucją, Trybunałem Sprawiedliwości UE i znaczną częścią środowiska sędziowskiego. jeżeli dziś mówi o łamaniu prawa, to jakby z oburzeniem odkrywał skutki własnej polityki.
Były minister przekonuje, iż prokuratura zataiła dowody w sprawie rzekomego „przywłaszczenia” 25 mln zł. „Są to ważne dowody podważające argumentację prokuratury” – twierdzi, nie znając ich treści, ale ufając relacji obrońców. W tym fragmencie narracja Ziobry zaczyna się chwiać. Z jednej strony mówi o braku wiedzy, z drugiej – z pełnym przekonaniem feruje wyroki na temat intencji prokuratorów. To klasyczny zabieg: podważyć instytucję, zanim ta zdąży podważyć polityka.
Jeszcze ciekawsza jest linia obrony dotycząca wydatków z Funduszu Sprawiedliwości. Ziobro tłumaczy je koniecznością walki z przestępczością i zagrożeniami zewnętrznymi. „Chodzi o ten słynny zakup programu do przełamywania zabezpieczeń iPhone’ów” – mówi, podkreślając, iż bez tego Polska byłaby „bezradna wobec obcych dywersji”. To argument znany od lat: bezpieczeństwo jako wytrych, który ma usprawiedliwić wszystko – od nieprzejrzystych decyzji finansowych po brak realnej kontroli nad wydatkami publicznymi.
Kulminacją tej retoryki jest oskarżenie obecnej władzy o „zamach na bezpieczniki niezależności sędziowskiej”. Ziobro idzie dalej, mówiąc o „kryptodyktaturze”. Trudno o bardziej jaskrawy przykład politycznej projekcji. To właśnie on odwoływał prezesów sądów, zmieniał reguły gry w trakcie kadencji i otwarcie mówił o potrzebie „zaufanych sędziów”. Dziś oburza się, iż ktoś stosuje podobne metody.
Cała ta historia pokazuje, iż Ziobro nie potrafi wyjść poza rolę prokuratora we własnej sprawie. Każde zdarzenie interpretuje jako element spisku, każdy zarzut jako akt politycznej zemsty. Tymczasem prawdziwy problem jest głębszy: to rozliczenie systemu, który stworzył wraz z Prawo i Sprawiedliwość. Systemu, w którym prawo było narzędziem walki, a nie zasadą. Dziś Ziobro zbiera owoce tej polityki – i choćby najbardziej dramatyczne cytaty nie są w stanie tego przykryć.

1 godzina temu









