Były prezydent znalazł nową pracę w świecie finansów. Szkoda tylko, iż kurs jego reputacji spadł szybciej niż złoty po wyborach. W PiS wrze, w internecie kipi oburzenie, a sam Duda mówi, iż „to tylko służba publiczna w innej formie”. Cóż, pachnie to raczej służbą dla własnego portfela.
„Po latach służby publicznej chcę wykorzystać swoje doświadczenie, aby wspierać rozwój technologii i innowacji, które mają realny wpływ na gospodarkę” – powiedział Andrzej Duda w rozmowie z Pulsem Biznesu, ogłaszając, iż został członkiem rady nadzorczej fintechu ZEN.com, spółki określanej jako „polski Revolut”.
Formalnie – sukces. Prezydent odchodzi z Pałacu i znajduje dla siebie miejsce w nowoczesnej gospodarce. W praktyce – kompromitacja. Bo ZEN.com to nie bezimienny koncern z drugiego końca świata, tylko firma, której właściciela Duda kilka miesięcy temu zabrał ze sobą w podróż zagraniczną. Teraz, zaledwie dwa i pół miesiąca po zakończeniu kadencji, dawny lokator Belwederu zasiada w radzie nadzorczej spółki, której interesy zna od środka.
Jak mówi polityk Prawa i Sprawiedliwości cytowany przez Onet: „Śmierdzi to na kilometr”. I trudno się z nim nie zgodzić. W polityce zdarzają się błędy, ale tu nie chodzi o niefortunny gest, ale o klasyczny przykład tego, jak władza zamienia się w układ.
Gdyby Duda odczekał rok, może pół – sprawa nie byłaby aż tak bulwersująca. Ale szybkość, z jaką zamienił gabinet głowy państwa na fotel w radzie nadzorczej, każe postawić pytanie, które wisi w powietrzu: czy Andrzej Duda już w czasie prezydentury myślał o swojej „nowej roli w biznesie”?
W PiS wrze. Jak donoszą rozmówcy Onetu, choćby dawni współpracownicy prezydenta mówią o „politycznym samobójstwie”. Duda, który jeszcze niedawno rozważał „scenariusz powrotu do czynnej polityki”, dziś sam ten scenariusz przekreślił. Jak przyznał jeden z posłów partii: „Nie ma już powrotu. Został całkowicie odcięty. Mosty spalił wypowiedzią o Kaczyńskim, a teraz jeszcze tym ruchem w biznesie”.
Duda chciał być samodzielny. Chciał pokazać, iż potrafi funkcjonować poza PiS. Udało mu się – tyle iż w najgorszy możliwy sposób. Bo z „człowieka z żelaza” partii stał się w oczach dawnych kolegów politycznym dezerterem.
„Moja działalność w polityce zawsze była przeze mnie traktowana jako dosłownie służba publiczna” – zapewnia Duda. Ale trudno mówić o służbie publicznej, gdy nowa „misja” zaczyna się od finansowej spółki, której właściciel pojawiał się u boku prezydenta w oficjalnych podróżach.
Niektórzy bronią Dudy, mówiąc o „potrzebie zarabiania”. Rzeczywiście, były prezydent ma kredyt hipoteczny i kosztowne utrzymanie biura. Jego emerytura to około 14 tysięcy złotych miesięcznie – kwota, która w oczach PiS-owskich polityków najwyraźniej nie pozwala przeżyć. Ale trudno o większą ironię: człowiek, który przez lata podpisywał ustawy zamrażające wynagrodzenia nauczycieli i urzędników, dziś tłumaczy się, iż jego własna pensja to „nie kokosy”.
Andrzej Duda chciał odejść z klasą, a wyszło jak zwykle. W ciągu ośmiu lat dwa razy przysięgał na konstytucję, a potem podpisywał ustawy, które ją podważały. Teraz przysięga na etykę biznesu, choć zaczyna od ruchu, który „wali po oczach”, jak mówią jego dawni koledzy z PiS.
Nie jest tajemnicą, iż w partii Jarosława Kaczyńskiego prezydent nigdy nie był uważany za samodzielnego gracza. Teraz, po tej decyzji, stał się politycznym wygnańcem. Bez zaproszenia na partyjne salony, bez autorytetu, bez lojalności dawnych sojuszników.
Były prezydent tłumaczy, iż jego czas w polityce dobiegł końca. To akurat prawda – choć nie w takim sensie, w jakim sam by chciał. Bo po tej historii nikt w PiS już nie zobaczy w nim „męża stanu”. Został symbolem tego, jak władza kończy się w radzie nadzorczej, a moralność – w stopce CV.
Andrzej Duda chciał być „polskim Revolutem” – nowoczesnym, dynamicznym, niezależnym. Zamiast tego stał się walutą, której nikt już nie chce wymieniać.

3 tygodni temu










