Od kampanii do hagiografii. Jak zaczyna się kult Nawrockiego

14 godzin temu
Zdjęcie: Nawrocki


W polskiej polityce moment zwycięstwa bywa początkiem innego, mniej widocznego procesu: festiwalu pochlebstw. Zjawisko to właśnie zaczyna narastać wokół Karola Nawrockiego, a jego pierwsze symptomy można było obserwować w medialnych wystąpieniach tych, którzy już dziś ustawiają się w roli strażników nowej prezydenckiej legendy. Zamiast refleksji i dystansu pojawia się ton niemal hagiograficzny – i to ton, który w dłuższej perspektywie szkodzi nie tylko debacie publicznej, ale także samemu urzędowi prezydenta.

Dobrym przykładem tej narracji była wypowiedź prof. Andrzeja Nowaka na antenie Telewizji wPolsce24. Historyk, wspominając kampanię wyborczą, mówił o „rekordach chamstwa, manipulacji, łajdactwa w próbie splugawienia kandydata i jego rodziny”. Kampania miała być – jak usłyszeliśmy – wyjątkowo brutalna, brutalniejsza choćby niż te, które przechodził Andrzej Duda. Ten opis buduje wyraźny kontrast: z jednej strony niemal krystaliczny kandydat, z drugiej – bezimienny, zdemoralizowany tłum przeciwników.

Jeszcze dalej idą słowa, w których prof. Nowak przyznaje, iż „ani przez chwilę nie miał wątpliwości, iż trzeba stanąć przy tej kandydaturze”. Uzasadnienie brzmi patetycznie: „Rzeczpospolita wołała”, należało „zatrzymać przejęcie całości władzy” i „dyktaturę jednostki”. W tym ujęciu wybór Nawrockiego urasta do rangi aktu niemal dziejowej konieczności, a sam kandydat staje się figurą obrony państwa przed upadkiem. To już nie polityka – to opowieść quasi-mesjanistyczna.

Problem z takimi wypowiedziami nie polega wyłącznie na ich emocjonalnym tonie. Kłopotem jest to, iż zamykają one przestrzeń na krytykę, zanim ta na dobre zdąży się pojawić. jeżeli kampania była „najbrutalniejsza w historii”, jeżeli „wszystkie ręce były na pokładzie, by nieuczciwie zniszczyć kontrkandydata”, to każda późniejsza uwaga pod adresem prezydenta może zostać uznana za kontynuację tamtego „łajdactwa”. Mechanizm jest prosty: pochlebstwo dla zwycięzcy idzie w parze z moralnym zdyskredytowaniem krytyków.

Festiwal pochlebstw zaczyna się zwykle niewinnie. Najpierw pojawiają się zapewnienia o „sile charakteru”, „celnym wyborze”, „patriotycznym obozie”. Potem narracja się zagęszcza: prezydent ma „połączyć Polskę”, „zahamować niebezpieczne procesy”, stać się ostatnią zaporą przed chaosem. Wreszcie dochodzimy do momentu, w którym każda decyzja głowy państwa jest interpretowana w kategoriach misji dziejowej, a nie zwykłej odpowiedzialności konstytucyjnej.

Tymczasem prezydentura – niezależnie od nazwiska – nie jest ani nagrodą za przetrwaną kampanię, ani tarczą chroniącą przed oceną. Urząd wymaga chłodnej analizy, a nie emocjonalnej wdzięczności. Im szybciej wokół prezydenta tworzy się krąg bezkrytycznych admiratorów, tym większe ryzyko, iż realne problemy zostaną przykryte warstwą patosu i wzniosłych deklaracji.

Historia III RP uczy, iż politycy najczęściej przegrywają nie dlatego, iż są bezwzględnie atakowani, ale dlatego, iż zbyt długo słuchają wyłącznie pochwał. Festiwal pochlebstw bywa bowiem równie niebezpieczny jak brutalna kampania. Jedno i drugie deformuje rzeczywistość. A prezydent – jeżeli ma rzeczywiście „łączyć Polskę” – powinien raczej unikać chóru zachwytów niż pozwalać, by przemieniał się on w stały akompaniament jego urzędowania.

Idź do oryginalnego materiału