Politycy PiS z rozrzewnieniem wspominają czasy, gdy na pylonach stacji paliw królowała ósemka z przodu. To był, jak dziś mówią półgębkiem, „okres stabilności”. Stabilności cen? Nie. Stabilności układu i złodziejstwa. Wysokie ceny paliw były jak gęsta mgła — w niej łatwiej było się zgubić, trudniej cokolwiek dostrzec, a już najtrudniej zapytać, dlaczego adekwatnie wszystko kosztuje tak drogo i kto na tym naprawdę zarabia. W tej nostalgii Obajtkowców jest coś uderzająco szczerego.
Gdy litr paliwa kosztował 8 złotych, można było robić wiele rzeczy naraz: tłumaczyć drożyznę „sytuacją międzynarodową”, „Putinem”, „Brukselą” albo „rynkiem”, a jednocześnie obsadzać spółki państwowe fikcyjnymi etatami, rozdawać synekury i drenować publiczne pieniądze w tempie, którego nie powstydziłaby się pompa na dystrybutorze.
Wysoka cena paliwa działała jak parawan — obywatel płacił, zgrzytał zębami, ale był zbyt zajęty codziennym rachunkiem, by patrzeć władzy na ręce.
„Obajtkowcy” dobrze wiedzą, iż drogie paliwo to nie był problem, tylko model biznesowy. Im wyższa cena, tym więcej pieniędzy krążyło w systemie, tym łatwiej było je „optymalizować”, „przesuwać” i „kreatywnie zarządzać”. Gdy paliwo tanieje, nagle pojawia się kłopot: trzeba tłumaczyć się z wyników, z umów, z decyzji kadrowych. A to już nie jest komfortowa sytuacja dla ludzi przyzwyczajonych do działania w półmroku.
Dlatego dziś słyszymy jęk zawodu. Tanie paliwo psuje narrację, psuje sentyment i — co gorsza — psuje interes. Ósemka na dystrybutorze była dla obajtkowców symbolem złotych czasów: im drożej na stacji, tym luźniej w spółkach Skarbu Państwa.
Nic dziwnego, iż niektórzy z obajtkowców chcieliby do nich wrócić. Wrócić do władzy. Nie z miłości do rynku, nie z troski o państwo, ale z tęsknoty za epoką, w której drożyzna była dla nich rzeką złota.

6 godzin temu



