O wynaturzeniach w przekazie pisze HUBERT BEKRYCHT: Dziennikarscy rachmistrzowie

2 tygodni temu

Uczono mnie, iż źródła są najważniejszymi filarami powstawania jakiegokolwiek materiału dziennikarskiego. No cóż albo się wiele zmieniło albo po prostu ludziom mediów się nie chce sprawdzać źródeł. Co nie zmienia faktu, iż jak piszesz o „fałszerstwach wyborczych” to masz to udowodnić, a nie liczyć głosy.

Na antenie TVN obserwowaliśmy żenujący spektakl „transparentności” liczenia głosów. Troje sędziów najpierw męczyło się, aby otworzyć worek z głosami ze spornej komisji (nie mówili w TVN, czy to rzeczywiście ten worek), a potem liczono głosy. I doliczono się. Jednego spornego głosu, który mógł być oddany na prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego a nie na prezydenta-elekta Karola Nawrockiego. Przypomnę, jeden głos.

Sekundanci chaosu

Co tak bulwersuje? Już choćby nie to, iż rząd Donalda Tuska nie umie przegrywać, nie to także, iż „zarzuty” wobec procedur liczenia są na poziomie małego dziecka skaczącego z dywanu na podłogę…

To, co działo się po „uruchomieniu” mechanizmu zohydzania Nawrockiego i to, co robiły rządowe media po przekazaniu prezydentowi elektowi zaświadczenia PKW o wyborze są zaledwie literówką w ogromnym tekście o bólu liberalno-lewackich środowisk po wyborach prezydenckich. To, co naprawdę groźne to włączanie się prorządowych dziennikarzy do „ogólnonarodowego liczenia głosów”.

To oni przecież sekundowali w wywoływaniu nieufności do kwestionowania wyników wyborów wygranych przez Karola Nawrockiego prawie taką samą przewagą głosów, jaką pięć lat temu wygrał Andrzej Duda z Rafałem Trzaskowskim. Czyli, nie „znikomą” jak piszą lizusi z redakcji sprzyjających Tuskowi.

Liczenie na antenie..?

Dziennikarscy rachmistrzowie nie są odosobnieni, ale to oni nakręcają histerię, podnoszą krzyk tam, gdzie nie westchnęli choćby po wyborach parlamentarnych w październiku 2023 roku. Gdzie byli owi „strażnicy” etyki zawodowej, kiedy ewidentnie łamano ordynację wyborczą i prawo powszechne przewożąc autobusami (!) grupy wyborców z okręgu do okręgu, tam, gdzie możliwy był mandat jeszcze jednego przedstawiciela ówczesnej opozycji.

Gdzie byli owi uśmiechnięci żurnaliści przytakujący obecnemu rządowi, kiedy w nocy stały ogromne kolejki przed lokalami wyborczymi w niepewnych dla PO okręgach wyborczych? To byli ludzie, którzy swój głos oddali nie raz kilka godzin po zamknięciu lokali… Już nazajutrz po zakończonych wyborach. I ludzie ci nie byli na terenie lokali wyborczych, bo teren to tylko najwyżej kilka metrów przez siedzibą obwodowej komisji wyborczej, a nie kilkaset metrów wokół budynku.

„Akcję profrekwencyjną” rozdają ciepłe napoje i pizzę prowadzili w tych kolejkach przyszli posłowie, przyszłej koalicji. Mało? Widać, jeżeli uczciwi nie reagują, mało. Z kronikarskiego obowiązku przypomnę, iż wyborów parlamentarnych sprzed prawie półtora roku nie zakwestionowała konserwatywna opozycja.

A potem będzie wstyd…

Teraz, po wyborach prezydenckich wygranych przez Karola Nawrockiego, doszedł autentyczny element podżegania, obrzydliwego podżegania. Do czego? Do przestępstwa polegającego na pomawianiu członków komisji w całej Polsce, iż nie „przypilnowali” wyborów. Lub je „sfałszowali”.

W kraju, gdzie administracja państwowa – definicyjnie to także administracja samorządowa – jest we władaniu PO, TD (której już nie ma, ale jest) i Lewicy (nie wiadomo, czy jest). Byłoby to wszystko paradne, gdyby nie chodziło o teoretycznie możliwą wojnę domową po zamachu stanu. Za mocno? A czymże jest namawianie do kwestionowania legalnych wyborów?

Ludzie z rządu nie ukradną wyborów, ale niesmak po ich medialnych akolitach „liczących” nasze głosy pozostanie…

Hubert Bekrycht

Idź do oryginalnego materiału