Karol Nawrocki ma za sobą fatalny tydzień – a ten właśnie rozpoczął jeszcze gorzej. Na sobotni marsz Prawa i Sprawiedliwości w Warszawie przyszło… niecałe 10 tysięcy osób. I choć TVP Info z uporem maniaka pokazywało zbliżenia na grupki starszych pań z flagami i transparentami „Tusk do Berlina”, całość wyglądała raczej jak piknik sympatyków Radia Maryja niż poważna demonstracja ogólnokrajowej siły politycznej.
W tym samym czasie, nieco dalej, odbywał się marsz poparcia dla Rafała Trzaskowskiego. Tam tłum liczył ponad 500 000 uczestników – pięćdziesięciokrotnie więcej niż u Nawrockiego. Porównanie obu wydarzeń to jak zestawienie koncertu Rolling Stonesów z występem zespołu weselnego w remizie. Nawrocki chciał zademonstrować siłę – pokazał słabość. Chciał wywołać entuzjazm – wywołał zażenowanie.
Nie pomogły autokary z całej Polski, nie pomogły apele Jarosława Kaczyńskiego, ani mobilizacja przez partyjnych działaczy i księży z ambony. Zamiast tłumów – garstka zagubionych sympatyków i atmosfera stypy po przegranych wyborach.
Ten marsz miał być pokazem siły kandydata PiS na prezydenta. Wyszła demonstracja politycznej kompromitacji. A dla Karola Nawrockiego? Kolejny dzień kampanii, który wolałby wymazać z pamięci.