Nie został namaszczony – został przestraszony. I dobrze o tym wie

2 dni temu
Zdjęcie: Czarnek


„Nie zostałem namaszczony przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego na przyszłego premiera” – tłumaczył w rozmowie z DoRzeczy.pl Przemysław Czarnek. I choć w jego głosie słychać było próbę spokoju, między słowami dało się wyczuć to, czego sam nie chciał przyznać: strach. Bo w PiS-ie nie ma większego grzechu niż zbyt wcześnie uwierzyć w siebie.

Jeszcze kilka dni temu wydawało się, iż Jarosław Kaczyński znalazł swojego „następcę z etykietką profesora” – człowieka, który potrafi głośno krzyczeć o Bogu i narodzie, ale jednocześnie wyglądać w miarę cywilizowanie w telewizji. Gdy prezes na placu Zamkowym powiedział o Czarnku: „Nie był dotąd premierem, ale pewnie będzie”, z sali popłynęły brawa, a oczy kilku działaczy błysnęły zazdrością. Jednak chwilę później przyszło klasyczne „odkręcanie”.

Czarnek wie, iż w PiS błogosławieństwo prezesa to pocałunek śmierci. Wystarczy przypomnieć Mateusza Morawieckiego, który jeszcze w 2017 roku był „złotym dzieckiem Nowogrodzkiej”, a w 2023 – obciążeniem nie do udźwignięcia. Wie o tym także Joachim Brudziński, który z entuzjazmem przyjął rolę „architekta kampanii”, by później obserwować, jak jego nazwisko znika z list wpływowych.

Dlatego Czarnek, pytany o swoje rzekome „namaszczenie”, bronił się jak uczeń przyłapany na marzeniach: „Nie zostałem namaszczony przez pana prezesa. Zostałem tylko przedstawiony jako ten, który premierem jeszcze nie był”. To już nie tylko ostrożność – to polityczny lęk ubrany w urzędową składnię.

Bo Czarnek dobrze wie, iż Kaczyński nie namaszcza – on testuje. Wypuszcza w przestrzeń nazwisko i patrzy, co się stanie. A jeżeli reakcja jest zbyt entuzjastyczna – cofa rękę.

W rozmowie z DoRzeczy.pl wiceprezes PiS mówił też: „Widzę się jako polityk, który będzie w stanie scalać wszystkie siły, które są niezbędne do tego, aby stworzyć rząd koalicji polskich spraw”. Brzmi to jak autoprezentacja z konkursu na najlepszego drużynowego harcerza, a nie jak wizja lidera partii, która jeszcze niedawno rządziła krajem.

Sformułowanie „widzę się jako polityk” mówi zresztą więcej, niż Czarnek chciałby zdradzić. On się „widzi” – ale nikt inny już go nie widzi w tej roli. W partii, w której liczy się siła plemienna, lojalność i bezwzględność, Czarnek próbuje udawać człowieka kompromisu. Tyle iż w oczach większości kolegów z PiS-u to nie zaleta, ale słabość.

Nie mniej wymowne są jego wypowiedzi o możliwości paktu senackiego z Konfederacją: „Trzeba go bardzo poważnie rozważyć”. I dalej: „Bez wątpienia prezydent Karol Nawrocki mógłby być dobrym patronem paktu senackiego PiS z Konfederacją”.

Czarnek próbuje więc budować mosty – ale stawia je nad bagnem. Flirt z Mentzenem to polityczna desperacja, a pomysł, by „patronem” tej konstrukcji był szef IPN, brzmi jak dowcip z kabaretu politycznego. Prezesowi może się to podobać – bo lubi, gdy jego ludzie udają realistów – ale społeczeństwo widzi w tym po prostu lęk przed marginalizacją.

Czarnek coraz częściej mówi o „ratowaniu Polski przed Tuskiem”. Ale za tymi gromkimi słowami nie widać już dawnej pewności siebie, z jaką atakował uczelnie, kobiety, mniejszości czy nauczycieli. Została fraza, bez treści – pusty dźwięk, który ma zagłuszyć niepokój.

„To wszystko bardzo się chybocze” – mówi o obecnym rządzie. Ale dziś to raczej jego własna pozycja chybocze się najbardziej. W PiS nie ma miejsca dla wahań – jest tylko lojalność i twarda wiara w przywódcę. A Czarnek, zamiast bić się o władzę, tłumaczy się, iż jeszcze jej nie dostał.

Czarnek chciałby być premierem. Ale przede wszystkim chciałby, by Kaczyński pozwolił mu o tym mówić. Na razie stoi w cieniu, który sam sobie wydłuża – bo w PiS-ie najgorsze, co można zrobić, to pokazać, iż ma się ambicje większe niż te, które przewidział prezes.

Nie został więc „namaszczony”. Został, jak wielu przed nim, przetestowany i przestraszony. A to w tej partii – jak pokazuje historia – najpewniejszy znak, iż jego gwiazda już zaczyna gasnąć.

Idź do oryginalnego materiału