Nie wszystko, co napisane na serwetce, jest genialne. Czy Tusk znajdzie klucze do polityki?

2 miesięcy temu

Za dwa tygodnie minie rok od wyborów, które odebrały władzę Zjednoczonej Prawicy i zatrzymały pochód w kierunku autorytaryzmu. Z Koalicją 15 października, która powstała tuż przed wyborami, jako efekt fiaska pomysłu jednej listy – wyborcy społeczeństwa obywatelskiego wiązali wielkie nadzieje.

Rządy koalicji miały być praworządne, racjonalne, oparte na wiedzy eksperckiej. W Polsce miało być nareszcie jak w innych krajach europejskich, gdzie prawa reprodukcyjne kobiet po prostu istnieją, gdzie dostępna jest edukacja seksualna, antykoncepcja i aborcja – i nie trzeba mówić o nich szeptem ze strachu, iż zaraz ktoś wjedzie z krucyfiksem i egzorcyzmami.

Małżeństwa miały być dla wszystkich, bo państwo miało nie ingerować w sferę reprodukcji i błogosławić związki nie tylko dlatego, iż zwiększają zasób dusz, z których państwo w przyszłości ściągnie podatki czy wyśle na front. Polska miała wrócić do Europy i ją współtworzyć, a nie demontować.

Ale to nie wszystko: w Polsce miało być choćby lepiej niż w innych europejskich krajach, mieliśmy wreszcie docenić to, co udało się zachować: nieregulowane rzeki, obszary wyjątkowej przyrody – nasze krajowe bastiony wobec nadchodzących zmian klimatu. Miały się więc zakończyć grabieże lasów i wszechwładza myśliwych, ważne natomiast miały stać się ekspertyzy naukowców badających stabilność systemów przyrodniczych.

Wydawało się też, iż wobec faktu, iż dla wielu Ukrainek Polska stała się domem na dłużej, i gdy zrozumieliśmy, iż pogrążona w kryzysie demograficznym Polska jest celem migracji ludzi z różnych stron świata, racjonalna polityka migracyjna będzie przedmiotem solidnej debaty i dobrych praktyk.

O ile oczekiwanie, iż z granicy zniknie bariera, było niszowe, kwestia wycofania rozporządzenia o wywózkach wydawała się oczywista. W praworządnym państwie wypychanie ludzi wprost w łapy funkcjonariuszy zbrodniczego reżimu wydawało się nie do pomyślenia.

Byli tacy, co oczami wyobraźni widzieli ambitne plany rozwoju gospodarki opartej na nowych technologiach i zielonej energii, i tacy, którzy myśleli o bezpieczeństwie jako inwestycji w silne instytucje, pozwalające na budowanie odporności. „Miał być miód, miał być cud, i ćwiartka na popicie”.

Trudno się dziwić, iż 100 konkretów spisanych na serwetce (bo jakiś program trzeba jednak ludziom pokazać) rozczarowało. Nie każdy jest Stefanem Banachem i nie wszystko, co spisane w natchnieniu na serwetce, jest genialne.

Gdzie są klucze?

Ale chociaż wyborcy, zmęczeni polityką włażącą przez okna przez ostatnie osiem lat, dość długo powstrzymywali się przed krytyką, obraz, jaki wyłania się rok po wyborach, jest niepokojący.

Społeczeństwo obywatelskie jest lekceważone, z kolei ruchy skrajne rosną w siłę. Komisje sejmowe przesłuchujące polityków Zjednoczonej Prawicy okazały się przereklamowane, proces przywracania praworządności skomplikowany, a działania prokuratury i sądów, co było do przewidzenia, idą swoim tempem.

Wracają więc pytania o cel – czyli o program. Owszem, powódź sprawiła, iż na jakiś czas te pytania przestały być natarczywe, ale już sposób wydania pieniędzy przeznaczonych na odbudowę zniszczeń wzbudzi je na powrót.

Jeżeli bowiem kluczem do polityki będzie klimat, to pieniądze powinny pójść nie na odbudowę domów na terenach zalewowych, ale na przeorganizowane zagrożonych powodziami terenów, zmianę organizacji Lasów Państwowych czy współpracę z ośrodkami nauki przy budowaniu systemów retencji wody i przeciwdziałania suszy.

Jeśli kluczem będzie bezpieczeństwo, to dodatkowo rozpocznie się debata o obronie cywilnej, stosunku ilościowym służb wojskowych do cywilnych, kompetencjach samorządu i organizacji struktur lokalnych mieszkańców w oddziały ratownicze. Do tego dojdzie debata, za którą zaraz pójdą inwestycje, dotycząca zapobiegania dezinformacji – czyli powrót do sprawy wsparcia rzetelnych mediów przez państwo.

Jeśli rozwój, to wraca pytanie o to, czy państwo zainteresowane jest badaniami naukowymi, czy przez cały czas konkurencyjni mamy być siłą własnych rąk i elastycznym czasem pracy?

Polityka spektaklu

Fakt w przestrzeni publicznej żyje krótko, a świadomi tego politycy skupiają się na spektaklu, który podniesie słupek w sondażu. PiS wciąż cieszy się wysokim poparciem, udaje mu się powstrzymywać tendencje rozłamowe, a to sprawia, iż przywracanie strukturalnego porządku w dziedzinie przede wszystkim praworządności jest trudniejsze. Ludzie, którzy są podstawą systemu sądowniczego, nie mają bowiem pewności, iż ich wybór za trzy lata okaże się słuszny.

Donald Tusk nie ma zatem adekwatnie innego wyboru, jak przekonać całą scenę polityczną do uznania jego hegemonii. Uznanie nie musi objawiać się rosnącymi szeregami wyborców fanatycznych, wystarczy, iż wyborcy, do których dociera argument siły, zobaczą, iż silniejszego od Tuska po prostu teraz nie ma. I iż jest on odporny na naciski, ale jak już się zdecyduje coś poprzeć, będzie w tym konsekwentny.

Strona społeczeństwa obywatelskiego może czuć się źle, kiedy widzi, iż absurdalne oczekiwania rolników, nieprzynoszące korzyści choćby im samym, znajdują u Prezesa Rady Ministrów posłuch. Może czuć się zaszantażowana, bo ze strachu zagłosuje na Tuska znowu, mimo rozczarowania – wiadomo, iż kolejny PiS będzie jeszcze gorszy.

Ale ten spektakl Tuskowej hegemonii, który opiera się na błyskotliwych, populistycznych zagraniach, unikach, zwrotach i posunięciach spisywanych na serwetce jest ok, pod warunkiem iż za kulisami tego spektaklu będą odbudowywane instytucje. Że zaczniemy budowę państwa z czegoś solidniejszego niż karton, który już się wszystkim nieco przejadł.

Państwo na serwetce

Na razie jednak nie widać, żeby spektakl był strategiczny. Jako główny wątek wyciągnięto rozliczanie PiS i powrót do praworządności. W skomplikowanych niuansach prawnych i nudzie komisji śledczych ginie jednak opowieść o tym, iż PiS dokonał zamachu na ustrój państwa, którego zasady uzgodniliśmy wspólnie i wpisaliśmy w konstytucję. Że prawo to nie punkty wyryte w kamieniu, który ktoś postawił przed człowiekiem, ale zestaw zasad i procedur wypracowanych i przyjętych w konsensusie, na mocy umowy społecznej, którą PiS podważył.

Tej opowieści nie ma. Zostaje informacja, iż premier ma swojego prokuratora, a prezydent swojego.

Powódź dała szansę pokazania rządowi prawdziwej sprawczości, premier zasłużył, jak pokazuje ostatni sondaż, na zaufanie aż 45,6 proc. obywateli. Donaldowi Tuskowi ufa więcej osób niż Rafałowi Trzaskowskiemu, więc może to jednak on będzie kandydował na prezydenta?

Kiedy jednak woda opada, wychodzą braki systemowe, do jednego przecież tylko premiera ustawia się kolejka: oburzeni na Ministerstwo Nauki naukowcy, obrońcy praw człowieka, rozczarowani wciąż trwającymi wycinkami ekolodzy, nieusatysfakcjonowanie pracownicy budżetówki.

Przydałby się zaraz jakiś kolejny stan nadzwyczajny. Ale tak przecież właśnie rządził PiS: surfując po nieustającym stanie nadzwyczajnym, manualnie sterując instytucjami, które jedna po drugiej zapadały się, bo nie było komu podejmować decyzji. Populistyczny spektakl stał się wszystkim, narastał chaos, porządkowany tylko przez dwa wektory: utrzymanie poparcia i utrzymanie narowistych koalicjantów, czyli pompowanie kieszeni.

Bez klucza ten właśnie scenariusz weźmie górę. A to równia pochyła, bo nie po to odsuwaliśmy PiS od władzy, żeby teraz poza konkursem posady dostawali krewni i znajomi z PSL-u.

Idź do oryginalnego materiału