Napiszę Ci przewodnik ateisty. Dla Ciebie, Ateisto – byś miał punkt zaczepienia w dzisiejszym świecie, który zarzuca Cię zarzutami i dziwną argumentacją. (…) Napiszę go też dla Ciebie, wierzący. Wcale nie po to by Cię do ateizmu przekonywać, ale po to, byś wiedział, czego nie mówić. I byś wiedział, dlaczego tego mówić nie należy.
Nie napiszę Ci. Bo nie piszę dla Ciebie – no chyba, iż piszę list. A to trochę taki list, więc kto wie – może ten akapit akurat jest dla Ciebie, Czytelniku. Natomiast zwykle piszę z wewnętrznej potrzeby – jak każdy autystyk, mało myśląc o odbiorcach. Na wiarę zaś w to, iż moje pisanie zmieni czyjeś zdanie, kogoś przekona czy uczyni świat lepszym – już jestem za stary. Zwłaszcza dzisiaj prawda jest jak dupa – każdy ma swoją. I choćby niemal matematyczne wykazanie pomyłki nic tu nie zmienia. Co najwyżej człowiek usłyszy, iż jest lewakiem albo libkiem i sprawa zamknięta. jeżeli fakty nie zgadzają się z ideologią, tym gorzej dla faktów.
Pisanie to moja reakcja. Czasem na irytację. Wtedy teksty wychodzą najlepiej: krótkie, zwięzłe, do rzeczy, ociekające ironią i sarkazmem. Czasem na potrzebę uporządkowania sobie pewnych pojęć i pomysłów. Wtedy wychodzą dłuższe i mniej błyskotliwe, za to często głębsze.
Pewną nowością jest dla mnie to, iż te dwie motywacje mogą się ze sobą pokrywać, jednocześnie wskrzeszając we mnie (choć pewnie na krótko) wiarę, iż moje pisanie może się komuś na coś przydać. Więc jednak napisze Ci – poradnik ateisty.
Sam ateistą jestem już jakiś czas, ale wcale nie zawsze tak było. Pochodzę, jak przytłaczająca większość Polaków, z rodziny wierzącej i religijnej – choć nieprzesadnie. Wystarczająco jednak, by jeszcze za czasów komunizmu dziecko ochrzcić, posłać do komunii i na lekcje religii – znowu jak większość. Jednak w dzieciństwie religijna egzaltacja udzieliła się mnie bardziej niż mojej rodzinie. Zostałem ministrantem i terroryzowałem babcię, by w piątki na obiad była ryba. W głębsze otchłanie oaz jednak nie wpadłem, ale kultywowałem wszelkie rytuały i obowiązki dobrego katolika – łącznie z cotygodniowymi (a czasem częściej) mszami. Miałem przy tym szczęście trafiać do duszpasterstw akademickich – siłą rzeczy lepiej obsadzonych i serwujących atrakcyjniejsze intelektualnie podejście. Rosłem na zaangażowanego katolika.
To się zmieniło w połowie lat dwutysięcznych, kiedy mieszkałem w USA. Wtedy zaczęły wychodzić na światło dzienne kwestie związane z ochroną księży krzywdzących dzieci przez biskupów. Informacje oczywiście szokujące – ale na początku przyjmowane przeze mnie jako efekt działania pojedynczych „zepsutych jabłek”. No bo w końcu w każdej odpowiednio dużej grupie ludzi znajdą się zwyrodnialcy, złodzieje, gwałciciele i psychopaci. Że się taki dochrapał stanowiska biskupa, też się zdarzyć może. gwałtownie jednak okazało się, iż ten proceder miał charakter systemowy – to znaczy nie był wypadkiem przy pracy, a zasadą. Bardzo wyraźne przesłanki z Crimen sollicitationis na czele wskazywały na sam szczyt hierarchii – z papieżem włącznie. I oczywiście nie uważam, iż celem Kościoła było chronienie osób krzywdzących dzieci. Celem była ochrona jego dobrego imienia. W najgorszy możliwy sposób – taki, który doprowadził do skrzywdzenia jeszcze większej liczby dzieci. To hipokryzja najwyższej możliwej miary – i dla mnie oczywisty znak, iż chyba obietnica, iż „bramy piekielne go nie przemogą” – dotyczy chyba jakiegoś innego Kościoła. Na tym etapie nie straciłem wiary. Wciąż nazywałem się chrześcijaninem – choć już nie katolikiem. Nie byłem w stanie przynależeć do organizacji tego typu – bo tym samym brałbym odpowiedzialność i firmował działania Kościoła. Na to mi moja moralność nie pozwoliła. I jak się okazało, słusznie – kolejne lata przynosiły kolejne skandale powoli wychodzące spod dywanów, pod które je zamieciono. W końcu także i w Polsce.
To był pierwszy krok ku ateizmowi – choć jeszcze nie w ateizm. To wymagało drugiego kroku. A krokiem było przeczytanie Biblii. Jako pożeracz książek, próbowałem tego wcześniej – ale miałem pecha do przekładu, który znajdował się u mnie w domu. Biblia Brytyjskiego i Zagranicznego Towarzystwa Biblijnego do czytania się nie nadawała – co najwyżej do cytowania w podniosłym tonie pojedynczych fraz. W dzieciństwie podchodziłem kilkukrotnie – i za każdym razem zapał kończył się w połowie Genesis. Na szczęście „Gazeta Wyborcza” wydała wówczas nowe tłumaczenie Biblii (a także Tory i Koranu), które to zakupiłem i przeczytałem. A była to lektura bardzo ciekawa. Otwarła mi oczy na źródło wielu tropów w naszej kulturze, które dotąd wydawały mi się dziwaczne i niezrozumiałe. Drugie, co stało się absolutnie dla mnie jasne, iż jeżeli traktować Biblię i jej Boga jako źródło moralności, to będzie to moralność fatalnie kiepska. choćby słynne dziesięć przykazań nie nakazuje być dobrym – co najwyżej zakazuje co największych występków – a i to bardzo wybiórczo. Co jednak ważniejsze, lektura ta uświadomiła mi, iż historia tam opisana absolutnie nie może być prawdziwa. Zbyt to wszystko było naiwne i płytkie. Mity greckie w porównaniu to szczyt wyrafinowania. Zresztą, cóż się dziwić – poziom kultury greckiej był dużo wyższy niż poziom kultury Judejczyków. No, ale choćby zakładając, iż to wszystko prawda, to ja z takim Bogiem nic wspólnego mieć nie chcę. To rozkapryszony, chaotyczny psychopata z kompleksem wyższości. Samym Izraelitom chyba nic gorszego się nie przytrafiło, jak zostanie „wybranymi” – a konkurencja jest spora.
Tak przestałem być chrześcijaninem – a przez rozszerzenie nie mogłem się stać ani muzułmaninem, ani wyznawcą judaizmu. Pozostawały religie wschodu, ale na żadnym poziomie nie były ani o jotę bardziej przekonujące. Tak więc stałem się ateistą – co nie było łatwe. Całe dekady indoktrynacji czyniły proces przejścia psychologicznie trudnym, najeżonym wątpliwościami, poczuciem winy i strachem. Zakład Pascala też nie jest tu bez znaczenia. Jednak dokonało się.
Perspektywa ateisty jednak była zgoła inna niż wcześniej wierzącego. To, co wcześniej było naturalne i oczywiste – stawało się coraz mniej naturalnym. O ile absurdy takie jak „obraza uczuć religijnych” były dla mnie trudne do zniesienia i przed pozbyciem się wiary, to inne sprawy stawały się jaśniejsze z czasem. Chociażby ciągłe zwracanie uwagi na to, iż jedynie religia jest źródłem dobra – ergo ateiści są źli albo przynajmniej brakuje im moralnego drogowskazu. Zresztą, hierarchowie nieraz mówili to zupełnie wprost – jak to niewierzący są niepełni – czyli gorsi. Powoli zaczynały doskwierać krzyże w urzędach – bo dość dobitnie wskazywały, kto tu rządzi. Krzyże w szkołach zaś pokazują, jak należy kształtować dzieci. A ja – ojciec dzieci niewierzących, muszę tłumaczyć, czemu na ścianach wiszą wzbudzające przerażenie wizerunki torturowanych ludzi. I choć i tak miałem szczęście do placówek edukacyjnych, to historie znajomych dotyczące lekcji religii i rekolekcji powodowały znaczny poziom irytacji.
A jednak ta irytacja spotykała się często z jeszcze większą irytacją drugiej strony. „Cóż Ci przeszkadza krzyż – dla ciebie to tylko dwie deseczki”. „A czemu religia ma być na ostatniej lekcji? Przecież wtedy to już nikt nie będzie chodził”. „A skoro nie wierzysz w Boga, to skąd wiesz, co jest dobre, a co złe?”. „Jeśli Boga nie ma, to możesz kraść i mordować”. Z każdym rokiem zacząłem coraz wyraźniej dostrzegać zalew absurdalnych zupełnie zastrzeżeń, zarzutów, pretensji – wcześniej zupełnie przezroczystych. I jasnym się stało, iż to efekt lat indoktrynacji, które sprawiły, iż wszystko to wydaje się przeciętnemu człowiekowi oczywiste. Tak, jak oczywiście jest (dla niego) to osobnik podejrzany i niegodny zaufania, w najlepszym przypadku wybrakowany i szukający (w domyśle: Boga).
I tak przez lata zbierałem te drobne irytacje, zbierałem absurdalne zarzuty i pseudologiczne argumenty. A wraz z nimi zbierałem odpowiedzi na „nie”. Głównie dla siebie – by rozwiać własne wątpliwości. Dziś jednak ich liczba jest na tyle duża, iż woła o uporządkowanie, poziom irytacji zaś jest niezmiennie znaczący.
Dlatego napiszę Ci przewodnik ateisty. Dla Ciebie, Ateisto – byś miał punkt zaczepienia w dzisiejszym świecie, który zarzuca Cię zarzutami i dziwną argumentacją. Dodajmy, argumentacją wypracowywaną przez wieki – więc często nie tak łatwą do zbicia czy polemiki. Napiszę Ci go, byś nie czuł się osamotniony, byś wiedział, iż inni przechodzą to samo, co Ty. Napiszę go też dla Ciebie, wierzący. Wcale nie po to by Cię do ateizmu przekonywać, ale po to, byś wiedział, czego nie mówić. I byś wiedział, dlaczego tego mówić nie należy. Byś wiedział, dlaczego rzeczy dla Ciebie oczywiste i nieszkodliwe mogą być problematyczne dla innych. Pierwsza cześć już nadciąga.
* Tekst stanowi pierwszą odsłonę Przewodnika, który będziemy publikować na łamach miesięcznika Liberté!