Nie ma zgody na znieważanie. Bąkiewicz i granice których nie wolno przekraczać

3 dni temu

W debacie publicznej obowiązują pewne zasady, których naruszenie nie może być relatywizowane ani usprawiedliwiane emocjami czy kontekstem ideologicznym.

Wypowiedzi Roberta Bąkiewicza, w szczególności te skierowane wobec funkcjonariuszy państwowych, są przykładem przekroczenia granicy dopuszczalnej krytyki. Nazwanie strażników granicznych i żandarmów „zdrajcami”, a urzędników państwowych „głupkami” – niezależnie od intencji – nie mieści się w ramach cywilizowanej dyskusji politycznej.

To nie jest kwestia różnicy poglądów ani choćby ostrej debaty – to pogarda wobec instytucji państwa, które mają zagwarantować porządek i bezpieczeństwo. Wypowiedzi Bąkiewicza nie są wyłącznie retoryczną przesadą – są elementem trwałej strategii, w której podważanie autorytetu państwa staje się metodą mobilizacji politycznej. Problem polega na tym, iż ta strategia szkodzi nie tylko jego przeciwnikom, ale całemu systemowi, w którym funkcjonujemy.

W kontekście bieżących wydarzeń, należy przypomnieć, iż prokuratura prowadzi postępowanie przeciwko Bąkiewiczowi w związku z incydentem w Słubicach, gdzie miał znieważyć funkcjonariuszy Straży Granicznej i Żandarmerii Wojskowej. Postępowanie to nie jest efektem medialnej nagonki, ale decyzją jednostki wyższego szczebla Prokuratury Regionalnej, która – wbrew wcześniejszym wątpliwościom – uznała materiał dowodowy za wystarczający do postawienia zarzutów.

Tymczasem Bąkiewicz nie tylko nie cofa się przed eskalacją języka, ale intensyfikuje swoją retorykę, sugerując, iż obecna władza „szarga polski mundur” i nie ma moralnego prawa mówić o sprawiedliwości. Tym samym próbuje odwrócić role: przedstawia się jako ofiarę opresyjnego systemu, choć fakty wskazują, iż to on sam dopuścił się publicznego znieważenia przedstawicieli państwa.

Rząd Donalda Tuska stoi dziś na czele stabilnej większości parlamentarnej, która ma demokratyczny mandat do sprawowania władzy i odbudowy autorytetu instytucji, które przez lata były marginalizowane lub instrumentalizowane. W tym kontekście ochrona godności służb mundurowych nie jest kwestią propagandy, ale niezbędnym warunkiem odbudowy zaufania obywateli do państwa. Nie chodzi tu o ślepe hołdowanie aparatom siły, ale o minimalne standardy dyskursu publicznego – standardy, które Bąkiewicz z premedytacją narusza.

Wypowiedzi rzecznika rządu Adama Szłapki, jak i ministra Marcina Kierwińskiego nie były emocjonalną reakcją, ale politycznym sygnałem: iż przekraczanie granic nie będzie dłużej tolerowane, a znieważanie funkcjonariuszy służących państwu będzie miało konsekwencje prawne. To sygnał, którego przez ostatnie lata brakowało.

Działalność Bąkiewicza, lansowana wcześniej na salonach władzy przez obóz Prawa i Sprawiedliwości, była jednym z bardziej widocznych symptomów rozkładu standardów życia publicznego. Jego obecność w przestrzeni publicznej była traktowana przez wielu jako przejaw patriotyzmu, który z czasem zamienił się w polityczną groteskę. Dziś, gdy odpowiada przed prokuraturą, nie jest już symbolem narodowej dumy, ale przykładem cynicznego nadużywania retoryki „obrony ojczyzny” do własnych celów politycznych.

Publiczne życie potrzebuje języka stanowczości, ale nie pogardy. Potrzebuje krytyki, ale nie obrażania. Potrzebuje ludzi zaangażowanych, ale nie skrajnych. Demokratyczne państwo nie może tolerować sytuacji, w której osoby aspirujące do roli liderów opinii publicznej atakują instytucje państwa, a następnie przedstawiają się jako ofiary systemu.

Robert Bąkiewicz nie mówi dziś głosem żadnej większości. Nie stoi na czele ruchu społecznego, który domaga się sprawiedliwości – przeciwnie, to on sam lekceważy jej mechanizmy. W obliczu odpowiedzialności karnej nie wystarczy już ostrość języka. Potrzebna będzie odpowiedzialność. A z nią dotychczas miał wyraźny problem.

Idź do oryginalnego materiału