W polityce zagranicznej istnieje jedna zasada, która od dziesięcioleci pozostaje niezmienna: nie obrażamy się, rozmawiamy. Prezydent Karol Nawrocki postanowił jednak tę zasadę zakwestionować, odwołując zaplanowane spotkanie z Viktorem Orbanem przy okazji posiedzenia Grupy Wyszehradzkiej w Budapeszcie. Decyzja ta – jak wynika z opinii byłego premiera Leszka Millera – nie tylko była błędem, ale może się okazać strategicznym samobójstwem polskiej dyplomacji.
Miller, który gościł na kanale „Do Rzeczy”, ocenił to jednoznacznie: „Prezydent nie zrobił dobrze. Myślę, iż ustąpił pod wpływem różnych oczekiwań, a zwłaszcza obaw, iż zostanie gruntownie zaatakowany. Że będzie się musiał tłumaczyć, dlaczego z Orbanem i co z tego ma wyniknąć itd.” To stwierdzenie, choć dyplomatycznie ujęte, jest w istocie oskarżeniem o brak politycznej odwagi.
Odwołanie spotkania – według Millera – pociągnie za sobą „kilka bardzo negatywnych skutków”. I rzeczywiście: w relacjach międzynarodowych gesty mają znaczenie, zwłaszcza wtedy, gdy dotyczą miejsc, w których Polska wciąż próbuje odbudowywać swoją pozycję.
Pierwszy zarzut byłego premiera dotyczy osłabienia pozycji Warszawy. „Brak tego spotkania, adekwatnie odwołanie tego spotkania, będzie miało kilka bardzo negatywnych skutków… to jest osłabienie pozycji Polski w regionie, bo Polska dobrowolnie odcina się od regionalnych kanałów wpływu, których i tak było coraz mniej” – podkreślił Miller.
To diagnoza brutalna, ale trafna. W świecie, w którym geopolityczne pęknięcia rosną szybciej niż możliwości przewidywania, rezygnowanie z budowania kontaktów – choćby z trudnymi partnerami – jest aktem politycznej niefrasobliwości.
Miller przypomniał, iż niezależnie od sympatii czy antypatii, „Orban jest wciąż ważnym graczem w Unii Europejskiej. Trzyma rękę na hamulcu w Radzie Unii Europejskiej, potrafi blokować najważniejsze decyzje itd.” Wygląda to więc tak, jakby Polska dobrowolnie rezygnowała z możliwości wpływania na lidera, który od lat potrafi skutecznie forsować własną agendę.
Co gorsza, rezygnacja ta odbywa się w momencie, gdy Polska powinna być aktywna i asertywna, a nie wycofana i emocjonalna.
Drugi argument Millera jest równie poważny: „Polska rezygnuje z własnej roli mediacyjnej.” I dodaje: „W dyplomacji rozmowy prowadzi się szczególnie z tymi, z którymi się nie zgadzamy, a nie z którymi się zgadzamy.”
To zdanie powinno zawisnąć w gabinecie każdego polskiego prezydenta. Rezygnacja ze spotkania z Orbanem wygląda nie jak racjonalny ruch, ale jak gest obrażonego polityka, który nie potrafi oddzielić emocji od państwowej odpowiedzialności. Miller nie owijał w bawełnę: „To wygląda jak brak profesjonalizmu i utrata nerwów.”
Choć Grupa Wyszehradzka od lat traci znaczenie, wciąż jest forum, w którym rozmowy bywają potrzebne. Odwołanie spotkania – jak tłumaczy Miller – „psuje relacje w Grupie Wyszehradzkiej, która choć słaba, przez cały czas ma jakąś praktyczną wartość.” Co więcej, może zachęcić Budapeszt do zacieśnienia współpracy ze Słowacją, która od czasu wyborów idzie polityczną ścieżką Orbána.
W praktyce oznacza to, iż Polska traci wpływy nie tylko na Węgrzech, ale także w całym regionie.
Miller przypomniał fakt podstawowy, o którym Pałac Prezydencki zdaje się zapominać: „Izolowanie Orbana jest przeciwskuteczne, dlatego iż on się nie da wyłączyć z systemu. On dalej jest w Unii Europejskiej, dalej jest obecny na posiedzeniach Rady Europejskiej.” A skoro nie da się go wykluczyć – trzeba rozmawiać. Odmowa rozmowy nie usuwa problemu. Przeciwnie: oddaje inicjatywę w ręce Orbána.
Miller trafnie zauważył ostatni i równie bolesny aspekt: „Zrezygnowaliśmy… z wymiany informacji.” Spotkanie dawało unikalną szansę na poznanie kulis rozmów Orbána z Moskwą czy Trumpem. Tego nie da się wyczytać z depesz. Podsumował jednoznacznie: „Ta decyzja wygląda jak reakcja emocjonalna, a nie strategiczna.”
I rzeczywiście – decyzji Nawrockiego nie da się obronić. W dyplomacji emocje są luksusem, na który państwo nie może sobie pozwolić. Prezydent jednak najwyraźniej uznał, iż może.

6 godzin temu









