Nawrocki obiecał ciężką pracę. Póki co najcięższe są przemówienia

4 godzin temu
Zdjęcie: Nawrocki


Im mniej konkretów, tym więcej fanfar — tak można streścić pierwsze sto dni prezydentury Karola Nawrockiego, który w Mińsku Mazowieckim chwalił się własną pracowitością z taką intensywnością, jakby próbował zagłuszyć pytanie: „A co adekwatnie udało się zrobić?”.

Po stu dniach urzędowania prezydent Karol Nawrocki objechał kraj, aby – jak sam mówi – „przyjechać z informacją także do tych, którzy nie oddali na mnie głosu”. I trudno odmówić mu konsekwencji: informuje dużo. Bardzo dużo. Im mniej jego prezydentura ma na razie mierzalnych efektów, tym obficiej sypią się deklaracje, zapewnienia, podziękowania i wzruszające opowieści o „wielkiej społecznej energii”, która – jak twierdzi – wciąż go niesie.

Już pierwsze zdania wystąpienia w Mińsku Mazowieckim są uderzające. „Dzisiaj wchodząc tutaj, przypomniałem sobie kampanię wyborczą” – mówi prezydent. I rzeczywiście: słuchając jego przemówienia, można odnieść wrażenie, iż wciąż w niej jest. Wraca do emocji, do nadziei, do umiłowania ojczyzny, a przede wszystkim do siebie samego. „Tę energię mogłem jeszcze raz poczuć po stu dniach” – podkreśla, jakby to właśnie jego odczucia były miarą prezydentury.

Właśnie w tym momencie pojawia się charakterystyczny dla Nawrockiego mechanizm: im trudniej wskazać rzeczywiste osiągnięcia, tym bardziej tonacyjnie rośnie tempo przemówienia. Z każdym akapitem staje się bardziej patetycznie, bardziej podniośle i… mniej konkretnie. „Każdy dzień był dla mnie dniem wielkiej miłości do Polski” – deklaruje, dodając, iż powtarzał w każdej decyzji „po pierwsze Polska”. To zdanie mogłoby być początkiem interesującej rozmowy o sposobach realizacji tej maksymy, ale wątek kończy się w momencie, gdy mógłby przejść do szczegółów.

Zamiast tego następuje długa wyliczanka: 11 inicjatyw ustawodawczych, 70 ustaw podpisanych, 13 zawetowanych, 11 wizyt zagranicznych. Ta dramaturgia liczb działa na słuchaczy, ale nie zmienia faktu, iż znaczna część z tych inicjatyw trafiła do Sejmu, ale nie została procedowana. Prezydent, zamiast mówić o efektach, mówi o tym, iż są „kompleksowe”, „perfekcyjnie przygotowane” i iż „kiedyś zostaną przyjęte”.

W tym miejscu pojawia się najciekawszy element jego retoryki: chwaląc się brakiem rezultatów. „Nie wszystkimi tymi projektami zajął się polski parlament, ale wierzę, iż kiedyś się zajmie” – oznajmia z optymizmem godnym trenera drużyny, która przegrała 0:4, ale „grała sercem”. Nawrocki zapewnia, iż „wyrobił się” w stu dniach, choć większość projektów przez cały czas leży w sejmowych szufladach. Im mniej dowodów, tym bardziej emocjonalny przekaz. „Naprawdę nie oszczędzałem się – ani ja, ani moi współpracownicy” – podkreśla. Słuchacz nie ma jednak możliwości skonfrontowania tej pracowitości z realną zmianą.

Prezydent równie chętnie kreśli obraz siebie jako obrońcy polskich wartości. W dyskusji o wetach mówi: „Naród wybiera prezydenta po to, żeby prezydent wetował ustawy”. Ten mocny cytat stawia weto w centrum filozofii prezydentury. Nawrocki podkreśla swoje „inteligentne” decyzje, mówiąc o ustawie dotyczącej energetyki: „Nie pozwala mi na to ani urząd, ani inteligencja”. To być może najbardziej charakterystyczne zdanie całego wystąpienia — podniosłe, a jednocześnie pozbawione konkretu.

Podczas podsumowania wizyt zagranicznych prezydent pyta retorycznie: „Czy to nie jest konkretny efekt relacji międzynarodowych?”, odnosząc się do deklaracji doniesień o obecności wojsk USA w Polsce. Jednak choćby ten fragment ukazuje, iż osiągnięcie jest bardziej symboliczne niż realne. Podobnie jak w innych punktach prezydentury, to emocja i deklaracja stają się towarem eksportowym.

Ostatecznie wystąpienie w Mińsku Mazowieckim jest demonstracją stylu, który już zdążył stać się znakiem firmowym prezydenta: im mniej widać rzeczywistego wpływu, tym mocniej akcentuje się własną ofiarność, miłość do Polski, ciężką pracę oraz „wyzwoloną energię społeczną”. Karol Nawrocki nie przemawia jak polityk, który rozlicza się z konkretów. Przemawia jak ktoś, kto wierzy, iż intensywność autopromocji jest w stanie zastąpić ich brak. W stu dniach nie pojawiły się spektakularne sukcesy, ale pojawiły się spektakularne deklaracje — i to właśnie nimi prezydent wypełnia swoją narrację.

Idź do oryginalnego materiału