Polska dyplomacja, zamiast promować kraj za oceanem, znów staje się zakładnikiem wewnętrznych gier politycznych. Najnowszy spór między prezydentem Karolem Nawrockim a ministrem spraw zagranicznych Radosławem Sikorskim pokazuje to w pełnej krasie.
Stawką jest nominacja Bogdana Klicha na ambasadora w Stanach Zjednoczonych – człowieka z doświadczeniem, polityka dobrze znanego w międzynarodowych kręgach, a przede wszystkim dyplomaty, który już dziś kieruje placówką w Waszyngtonie. Zamiast wsparcia, słyszymy jednak z Pałacu Prezydenckiego ton arogancki i destrukcyjny.
„Nie będzie ambasadorem RP w Stanach Zjednoczonych. Im szybciej pan wicepremier Radosław Sikorski wycofa się z tej złej nominacji, tym lepiej dla polskiej dyplomacji” – stwierdził Marcin Przydacz, prezydencki minister. Trudno o bardziej kompromitującą wypowiedź. Wypowiedź, co gorsza, padła w Nowym Jorku, w czasie wizyty prezydenta Nawrockiego, a więc dokładnie tam, gdzie liczy się spójność i powaga państwa.
Słusznie zauważył Radosław Sikorski: „Publiczne dezawuowanie przedstawiciela Polski w Waszyngtonie podczas podróży w USA jest nieprofesjonalne i szkodliwe”. Tego rodzaju postępowanie to strzał w stopę. Nawrocki – a adekwatnie jego ludzie – zachowują się tak, jakby najważniejsze było upokorzenie przeciwnika politycznego, a nie interes państwa.
Problem w tym, iż cała prezydentura Karola Nawrockiego coraz bardziej przypomina pasmo kompleksów wobec własnych współpracowników i nieustanną próbę dowodzenia, kto tak naprawdę rozdaje karty. Zamiast budować jedność na linii Pałac–MSZ, Nawrocki stawia na nieustanne połajanki. Minister Przydacz stwierdził nawet: „Z żadną z tych osób minister Sikorski nie potrafi się dogadać”. To brzmi jak wyrok, ale tylko na samą głowę państwa. Bo jeżeli trzech kolejnych szefów Biura Polityki Międzynarodowej walczy z „trudnym” Sikorskim, to może problem nie leży w MSZ, ale w sposobie, w jaki prezydent dobiera swoich doradców?
Nie sposób nie zauważyć, iż w tej awanturze to właśnie Radosław Sikorski brzmi jak jedyny dorosły w pokoju. Zamiast wytykać wciąż te same personalne urazy, przypomina o tym, co najważniejsze: „W polityce trzeba mieć dobrą pamięć, ale nie być pamiętliwym”. Ta fraza to lekcja, której prezydent Nawrocki najwyraźniej nie odrobił. Polityka zagraniczna nie może być teatrem resentymentów i starych żalów, bo wtedy staje się pośmiewiskiem.
Sikorski zwraca uwagę na absurd obsesji PiS na punkcie Bogdana Klicha. Rzeczywiście, trudno pojąć, dlaczego człowiek o tak długim doświadczeniu w polityce i dyplomacji miałby być blokowany tylko dlatego, iż jest niewygodny dla prezydenta i jego obozu. To już nie jest polityka, to prywatna vendetta, która uderza w polski interes narodowy.
Prezydent Karol Nawrocki miał być symbolem odnowy. Tymczasem coraz częściej staje się symbolem politycznej małostkowości. Zamiast wyznaczać kierunki, pozwala, by jego ministrowie zachowywali się jak partyjni propagandyści, a nie poważni dyplomaci. Widać to wyraźnie w słowach Przydacza, który zamiast mówić o interesach Polski w relacjach z USA, skupia się na tym, by uszczypnąć Sikorskiego.
Trudno uciec od wrażenia, iż Nawrocki i jego otoczenie bardziej boją się sukcesu Sikorskiego niż porażki polskiej dyplomacji. Bo sukces szefa MSZ oznaczałby, iż można prowadzić politykę mądrą, otwartą i skuteczną – bez ulegania zakompleksionym sporom wewnętrznym.
Spór o nominację ambasadora w Waszyngtonie nie jest tylko kolejnym politycznym starciem. To test powagi państwa. Prezydent Nawrocki, odrzucając kandydaturę Klicha, pokazuje, iż dla niego ważniejsze są wewnętrzne rozgrywki niż wizerunek Polski w najważniejszym kraju świata. A to sygnał fatalny – zarówno dla partnerów zagranicznych, jak i dla obywateli.
Sikorski ma rację: trzeba mieć pamięć, ale nie być pamiętliwym. Polska polityka zagraniczna potrzebuje profesjonalizmu, a nie urazów. Potrzebuje dojrzałości, a nie obrażania się na wszystko i wszystkich. I wreszcie – potrzebuje odwagi, by przyznać, iż interes państwa jest większy niż prywatne ambicje prezydenta.
Karol Nawrocki tego egzaminu nie zdaje.