Spór o ambasadorów, trwający od miesięcy, przybrał ostatnio nowy wymiar. Prezydent Karol Nawrocki miał przedstawić premierowi Donaldowi Tuskowi propozycję podziału placówek dyplomatycznych na „prezydenckie” i „rządowe”. Zgodnie z ujawnionymi szczegółami, w krajach o ustroju prezydenckim – takich jak USA czy Francja – to właśnie głowa państwa miałaby odgrywać dominującą rolę w mianowaniu ambasadorów.
Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, iż to oferta kompromisowa, mająca zakończyć impas. Jednak w istocie mamy do czynienia z próbą przepisania konstytucyjnych zasad na nowo, i to w sposób nie tylko nieuprawniony, ale i groźny. To propozycja absolutnie nie do przyjęcia.
Warto zacząć od podstaw. Konstytucja mówi jasno: to prezydent mianuje ambasadorów, ale czyni to na wniosek ministra spraw zagranicznych. Innymi słowy – głowa państwa ma prawo zaakceptować lub odrzucić kandydata, ale nie może samodzielnie wskazywać, kto obejmie dane stanowisko. Jak przypomniał szef MSZ Radosław Sikorski: „Prezydent ma konstytucyjne prawo i obowiązek mianować albo odmówić mianowania ambasadora, a minister spraw zagranicznych zgodnie z ustawą ma prawo złożyć o to wniosek. Nie pozwolę ani na odbieranie rządowi jego kompetencji, ani na ponowne upartyjnienie polskiej służby dyplomatycznej”.
Tymczasem propozycja Nawrockiego oznaczałaby trwałe naruszenie równowagi władz i stworzenie precedensu, w którym prezydent rozszerza swoje kompetencje kosztem rządu. To nie kompromis – to uzurpacja.
Nie wolno też ignorować kontekstu. Media przypominają, iż w tle pojawiają się nazwiska ludzi związanych z poprzednią administracją Andrzeja Dudy: Jakub Kumoch, Paweł Soloch, Krzysztof Szczerski czy Adam Kwiatkowski. Trudno oprzeć się wrażeniu, iż propozycja „podziału” placówek dyplomatycznych jest w istocie próbą utrwalenia wpływów poprzedniego obozu politycznego.
Sikorski słusznie zauważył, iż polskie ambasady „ciężko pracują na rzecz polskich interesów, także nad obsługą wizyt pana prezydenta”. Problemem nie jest brak pracy ambasad, ale brak podpisu głowy państwa pod zgodnie z prawem złożonymi wnioskami. W tym świetle propozycja Nawrockiego jawi się jako próba stworzenia własnej sieci lojalnych ludzi w kluczowych placówkach. To droga donikąd, bo oznaczałaby dalsze upartyjnienie polskiej dyplomacji.
Zdrowy rozsądek podpowiada prostą odpowiedź: w świecie pełnym kryzysów geopolitycznych Polska nie może pozwolić sobie na dualizm w polityce zagranicznej. W NATO czy ONZ, w kontaktach z USA czy Francją, partnerzy muszą mieć pewność, iż rozmawiają z przedstawicielem całego państwa, a nie z politykiem reprezentującym tylko jedną stronę sporu w Warszawie.
Tymczasem plan Nawrockiego prowadziłby do chaosu i podwójnych komunikatów. Wyobraźmy sobie sytuację, w której polski ambasador w USA jest mianowany „z klucza prezydenckiego”, a ten w Niemczech – „z klucza rządowego”. Czy partnerzy międzynarodowi mieliby zgadywać, który głos reprezentuje polskie państwo? To absurd, a zarazem ryzyko osłabienia pozycji Polski na arenie globalnej.
„Newsweek” donosi, iż prezydent stawia dodatkowe warunki: wycofanie wszystkich wniosków złożonych jeszcze do Andrzeja Dudy i konieczność uzyskiwania wstępnej zgody Nawrockiego na każdą kandydaturę. W praktyce oznaczałoby to, iż głowa państwa uzurpuje sobie prawo do weta jeszcze przed oficjalną procedurą. To już nie kooperacja między instytucjami, ale próba podporządkowania całego procesu jednej osobie.
Takie rozwiązanie nie ma nic wspólnego z konstytucyjną równowagą władz ani z polską racją stanu. To próba narzucenia reguł gry, które dają prezydentowi władzę większą, niż kiedykolwiek przewidział ustawodawca.
Propozycja Karola Nawrockiego jest nie do przyjęcia nie dlatego, iż wyszła od prezydenta, ale dlatego, iż narusza elementarne zasady ustrojowe. Nie ma w niej miejsca na kompromis, bo kompromisem nie można nazywać rezygnacji rządu z własnych konstytucyjnych uprawnień.
Polska potrzebuje dyplomacji profesjonalnej, stabilnej i wolnej od partyjnych wpływów. Potrzebuje ambasadorów, którzy reprezentują całe państwo, a nie interesy jednej frakcji. W tym kontekście jedyną rozsądną odpowiedzią na propozycję Nawrockiego jest jej jednoznaczne odrzucenie i powrót do litery prawa.