Rafał Ziemkiewicz nigdy nie ukrywał sympatii do PiS ani gotowości do obrony środowiska, które uważa za „przedmurze normalności”. Problem zaczyna się tam, gdzie ta deklarowana lojalność przestaje być poglądem, a staje się ślepotą polityczną. Nie dlatego, iż brakuje dowodów — ale dlatego, iż wygodniej jest udawać, iż ich nie ma. Taki mechanizm nie jest publicystyką, ale publicznym usprawiedliwianiem autorytarnej władzy.
W sprawie nieprawidłowości wokół Funduszu Sprawiedliwości — gdzie prokuratura postawiła konkretne zarzuty osobom związanym z dawnym układem rządzącym — narracja Ziemkiewicza sprowadza się do bezrefleksyjnego bronienia „swoich”. Zamiast pytać o skalę instytucjonalnego zaniedbania polityków PiS, którzy to umożliwili, Ziemkiewicz wybiera rolę politycznego adwokata. Nie szuka prawdy — walczy o utrzymanie wygodnej iluzji.
Tekst publicysty, opublikowany w Do Rzeczy, to przykład publicystyki zamieniającej się w tarczę ochronną dla jednej partii. Ziemkiewicz powtarza tezy o „politycznej zemście” i „PR-owskim spektaklu”, ignorując, iż prokuratorskie kroki — w tym działania prokuratora generalnego Waldemara Żurka — mają ciężar prawny i dowodowy, a nie tylko medialny. „To sytuacja bez precedensu” — przypomina Żurek — i trudno sprowadzić ją do plemiennego „nas biją”.
Ziemkiewicz przekonuje, iż obecna władza „zużywa fundusz, który sama chce rozliczać”. To kalki retoryczne: odwrócić uwagę, zakrzyczeć zarzuty, zamiast skonfrontować się z faktami i aktami oskarżenia. Polityczna wygoda nie może jednak zastąpić analizy dokumentów. I to właśnie odróżnia publicystykę od agitacji.
Oczywiście — rozliczenia władzy zawsze mają wymiar polityczny, a gabinet Donalda Tuska nie ukrywa motywacji do przywracania standardów państwa prawa. Ale to nie znaczy, iż każdy krok prokuratury jest „politycznym teatrem”. Skala zarzutów dotyczących Funduszu Sprawiedliwości — konkursy, wydatkowanie środków, podejrzenia ustawiania przetargów — wymaga rzeczowej analizy, nie rytualnych zaklęć.
Slogan Ziemkiewicza, iż „jeśli nic nie znajdziecie, to zmyślcie, ale zemsta musi się dokonać”, jest nie tylko nieszczery, ale i groźny. To próba delegitymizowania państwowych instytucji tylko dlatego, iż kierują oskarżenia w stronę jego politycznych sojuszników. Zamiast zadawać realne pytania o mechanizmy i systemowe zaniedbania, publicysta rozbraja debatę, relatywizując fakty.
Krytyka władzy jest potrzebna — również obecnej. Ale negowanie wszystkiego tylko dlatego, iż dotyka „naszych”, nie jest krytyką. To intelektualne tchórzostwo. A publicysta, który zamienia się w narzędzie dyskredytacji faktów, traci nie tylko wiarygodność — ale także prawo do moralizowania o państwie prawa i demokracji.

22 godzin temu











