Narodowi konserwatyści tańczą, jak Musk im zagra. Ale przez cały czas nie wiedzą, jaka to melodia

4 godzin temu

Ostatecznie nastąpił przewrót. Sposób, w jaki Elon Musk przejął federalną władzę w USA, można określić chyba tylko mianem „wrogiego przejęcia państwa”. Musk działa poza demokratycznym mandatem, często poza prawem, poza procedurami konstytucyjnego podziału władzy. Oto mamy człowieka, którego majątek przekracza PKB 140 państw świata łącznie, a który jednym tylko machnięciem ręki likwiduje programy ratujące dziesiątki tysięcy dzieci przed przedwczesną śmiercią.

Oczywiście trudno się dziwić autokratom całego świata, uwikłanym we własne oligarchie, iż podoba im się ta technofeudalna rewolucja. Pomińmy na razie milczeniem to, iż kibicują jej niektórzy skołowani „lewicowcy”. Co jednak zadziwia, to entuzjastyczne przyklaskiwania ze strony narodowych konserwatystów z całej Europy. Najwyraźniej nie zrozumieli oni jeszcze tego, co zaświtało już między innymi jednemu z pierwszych architektów ruchu MAGA, Steve’owi Bannonowi.

Ten ostatni wypowiedział w międzyczasie wojnę amerykańskiej technooligarchii, w sposób ostentacyjny przejmującej znaczną część władzy w USA. Jej misja nie tylko jest sprzeczna z konserwatyzmem i koncepcją narodu jako takiego, ale również znacznie wykracza poza przyziemną agendę państwa minimalnego. W rzeczywistości jest o niebo bardziej dystopijna.

Strategia „szok i przerażenie” na żywo

Donald Trump pokonał Kamalę Harris wynikiem 49,97 do 48,36 proc., czyli różnicą 1,61 proc., uzyskując o 2,3 miliona więcej ze 156,3 milionów oddanych głosów. Nie tak wygląda solidny ogólnonarodowy mandat i rewolucja kulturalna. Nie szkodzi, w polityce od niepamiętnych czasów nie decyduje rzeczywistość obiektywna, tylko rzeczywistość „intersubiektywna” (termin ukuty przez Yuvala Harariego). Rzeczywistość, która obowiązuje, bo tak wspólnie uzgodniliśmy.

Dzięki temu mistrzowi politycznej pompy, dziś już szczęśliwemu lokatorowi Białego Domu oraz pracującym na jego rzecz algorytmom udało się stworzyć wizerunek nieustraszonego trybuna ludu. Oraz idealnie przygotować grunt pod prezydenturę z użyciem strategii „szok i przerażenie”.

Szok i przerażenie w sensie dosłownym, bo to właśnie stało się udziałem wytrwałych amerykańskich sojuszników na arenie międzynarodowej, setek tysięcy pracowników urzędów federalnych i setek tysięcy ludzi, zwłaszcza w krajach rozwijających się, których być albo nie być zależy od amerykańskiej pomocy humanitarnej. Szoku i przerażenia doznali analitycy, którzy słusznie przewidują, iż wszędzie tam, skąd wycofa się USA, wkroczą inne mocarstwa. Doznali ich także lekarze i pacjenci uzależnieni od medycznych statystyk, które nagle przestały być dostępne.

Żywioły przemocy z przeprowadzonego cztery lata temu krwawego ataku na Kapitol przedzierzgnęły się w ułaskawionych bohaterów, natomiast trzech wysoko postawionych urzędników państwowych w służbach zagranicznych USA z powodu swojej nielojalności wobec Donalda Trumpa straciło ochronę rządową, choć ze względu na zasługi wobec jego poprzedniej administracji trafili na czarną listę wrogiego irańskiego reżimu.

Trudno w tym zamęcie dostrzec choćby cień interesów zwykłego Amerykanina lub Amerykanki. Czystki w zarządzie Krajowej Rady Stosunków Pracowniczych (National Labor Relations Board) dają wolną rękę korporacjom, które mogą od dzisiaj swobodnie naruszać prawo pracy i torpedować wysiłki związków zawodowych w walce o lepsze warunki w zakładach. Na przykład w należącej do Jeffa Bezosa sieci supermarketów Whole Foods.

Następstwa obsesji Trumpa na punkcie wojny celnej również odczują przede wszystkim zwykli Amerykanie o niskich dochodach, których dotkną podwyżki, co przełoży się na spadek ich stopy życiowej. Ale cóż, bywa. Nie ulega wątpliwości, iż w tej chwili sukcesy święci narodowy konserwatyzm czy, jak kto woli, natywistyczny populizm. Po dekadach kulturowej dominacji liberalizmu, zbyt często przesiąkniętego hipokryzją i pychą, nie ma się czemu dziwić. Zasada politycznego wahadła działa.

Za niekwestionowaną porażkę lewicy i centrolewicy należy uznać to, iż po kryzysie finansowym w latach 2008–2009 i ocaleniu na wskroś ułomnego systemu finansowego przez wyżyłowanie kieszeni podatników w ramach „socjalizmu dla milionerów” (w efekcie za kratki trafiło zero bankowców, a miliony zwykłych właścicieli domów musiały ogłosić osobistą upadłość), lewica nie spożytkowała owoców protestów Ruchu 99% i Occupy Wall Street, ale powróciła do prorynkowych recept z lat 90.

Co gorsza, w niewybaczalny wręcz sposób zignorowała narastający na ulicach gniew, a monopol na protesty przeciwko wadliwemu systemowi pozostawiła w rękach Tea Party, alt-right i nowej prawicy. Ci z kolei nadali owemu gniewowi wobec systemu ładunek etniczny i wzniecili nastroje rasistowskie. Tym samym przekierowali złość ludu z faktycznego, głównego winowajcy dzisiejszego marazmu, czyli oligarchii i ich politycznych sługusów, na waszego sąsiada LGBT, w czasie covidu – na naukowców i lekarzy, po kryzysie energetycznym – na aktywistki klimatyczne, przez cały czas – na liberalne organizacje pozarządowe, mainstreamowe media, zaś kiedy już choćby to nie wystarczyło – na takie „evergreeny” jak Romowie czy migranci.

Oczywiście bezradność wobec kryzysu migracyjnego była i przez cały czas jest ultrakatalizatorem rozkwitu radykalnej prawicy w USA i Europie. Trudno się dziwić, iż w czasach pogłębiających się obaw ekonomicznych niższej i średniej klasy, w czasach inflacji i lęków o bezpieczeństwo (bez względu na to, czy sztucznie wywołanych, czy realnych), związanych z nielegalną imigracją, ludzie szukają ratunku, stawiając wysokie mury na granicach i kierując wzrok ku narodowym obrońcom. Tymczasem ci nie proponują żadnych realnych rozwiązań codziennych problemów zwykłych ludzi.

Dolina Krzemowa odkrywa wolność słowa

To właśnie w okresie kryzysu finansowego, na przełomie pierwszej i ostatecznie w drugiej dekadzie XXI wieku, kiedy demokraci pod wodzą Obamy, być może pragnąc wzmocnić amerykańską dominację technologiczną w przestrzeni online i co naturalne, umocnić swoją władzę polityczną, pozwolili, by ówczesna awangarda technologiczna start-upów z Doliny Krzemowej (na którą cały świat spoglądał wówczas jako na apostołów postępu) rozrosła się w globalną technologiczną oligarchię o niespotykanym dotąd wpływie na ludzkość.

Później był brexit, Trump 2016, Cambridge Analytica, rosyjskie boty z Petersburga, ludobójstwo w Mjanmie, do którego w sposób udokumentowany przyczynił się Facebook, był wzrost patologicznego wpływu społecznego mediów społecznościowych, depresje, a choćby samobójstwa wśród młodzieży.

Nastroje zdecydowanie załamały się, kiedy rodzice z portretami swoich dzieci, tragicznych ofiar mediów społecznościowych, skonfrontowali się z ich szefostwem w salach Kongresu USA w charakterze oskarżycieli. Oczywiste już dziś załamanie demokratycznego dyskursu i coraz głośniejsze ostrzeżenia ze strony środowisk akademickich przed potencjalnymi katastrofalnymi skutkami niekontrolowanego wyścigu w rozwoju sztucznej inteligencji doprowadziły administrację Joe Bidena do zasadniczej zmiany podejścia.

Giganci technologiczni nagle zaczęli doświadczać nieznanych im wcześniej przeciwności. Początkowo była to narastająca krytyka ze strony środowisk eksperckich i opinii publicznej, a na koniec wreszcie odczuli standardową, regulacyjną siłę władzy. Ta przejawiła się choćby w postaci ustawy mającej chronić dzieci w internecie lub w formie dziesiątek skarg ministrów sprawiedliwości stanów USA, wniesionych przeciwko największym sieciom społecznościowym.

Pomimo milionów dolarów otrzymywanych w darowiznach demokraci nie mogli już dłużej traktować oligarchów z ambicjami, by rządzić krajem i światem, jako pionierskich start-upów. Zmusili ich tym samym do przegrupowania się we właściwym momencie i przejścia do drugiego obozu. Ideolodzy technooligarchii pokroju Marca Andreessena mogą próbować kamuflować to zagrożeniami ze strony cancel culture i antykapitalistycznej młodzieży woke, jednak wiadomo, iż chodzi w tym wszystkim wyłącznie o walkę o moc i pieniądze. I to dokładnie w tej kolejności. Cel to ni mniej, ni więcej absolutna, niczym nieograniczona władza nad postępem technologicznym, a tym samym – nad ludzkością.

Nieograniczony przez regulację rozwój technologii sztucznej inteligencji i jak najmniej ograniczone gromadzenie ogromnej ilości danych (naszych danych osobowych będących warunkiem tego rozwoju): oto podstawowy postulat wysuwany w tej chwili wobec polityków przez technooligarchię. Należy spodziewać się w tym obszarze potężnych nacisków ze strony rządu USA na UE. Zdaniem coraz większej liczby specjalistów nieuregulowany rozwój sztucznej inteligencji pociąga za sobą fatalne ryzyko dla ludzkości. o ile sztuczna inteligencja wymknie się spod kontroli, konsekwencje trudno nam sobie będzie w ogóle wyobrazić.

Cele i interesy kapitanów technologii z Doliny Krzemowej są zrozumiałe. Warto jednak byłoby je nazwać po imieniu i przestać ukrywać je za szlachetnymi motywami. Stwierdzenia o nagłym oświeceniu Marka Zuckerberga i jego umiłowaniu wolności słowa (dla pewności na dwa tygodnie przed objęciem prezydentury przez Trumpa) są równie wiarygodne jak podobne deklaracje Elona Muska, który zmienia algorytmy swojej sieci X, by zapewnić jak największy zasięg własnym postom.

Ani narodowo, ani konserwatywnie

Co ciekawe, narodowi konserwatyści z całego świata, tocząc świętą wojnę z progresywizmem, przyklaskują temu szturmowi właścicieli mediów społecznościowych. Mają do tego pełne prawo. Najwyraźniej jednak nie zdają sobie sprawy z tego, iż dając im absolutną władzę nad sieciami i danymi osobowymi użytkowników, dają tym samym kontrolę nad naszym postrzeganiem rzeczywistości, naszymi motywami i pragnieniami, czyli nad naszą świadomością i podświadomością międzynarodowym oligarchom, którym mocno obojętne są nasze suwerenne narodowe interesy.

Powiem więcej, to iż jesteśmy skłóceni, jest im na rękę. Mają również głęboko w nosie humanistyczne i chrześcijańskie korzenie konserwatywnego spojrzenia na świat i istotę ludzkiego życia. Istnieją solidne przesłanki ku temu, by uznać, iż ultrakonserwatyzm i natywizm, na które stawia dziś technooligarchia, stanowią dla nich jedynie zwykłe narzędzie na drodze do realizacji własnej wizji i misji.

Transhumanizm, wizja pokonania w jak największym stopniu ograniczeń biologicznych człowieka z pomocą zdobyczy technologii, w skrajnych wypadkach aż do osiągnięcia nieśmiertelności, nakręca wielu, dla których ów biologiczny, a aktualnie także polityczny świat jest zbyt mały. Już teraz w różnych odległych zakątkach świata (a w przyszłości również we wszechświecie i w świecie wirtualnym) budują oni sobie kolonie, które będą funkcjonować na ich zasadach i które są oczywiście tylko dla wybrańców. Samych siebie widzą w tych planach jako nadludzkich wizjonerów, inżynierów i twórców przyszłości zastrzeżonej wyłącznie dla wąskiej elity.

I to właśnie ten rozziew pomiędzy wizją człowieka udoskonalonego technologicznie z wizją jego chrześcijańskiej istoty danej od Boga, a także sprzeczność z postulatami walki o potrzeby zwykłych Amerykanów zdziesiątkowanych przez zglobalizowaną gospodarkę i zadufane elity, stanowi powód rewolty wobec amerykańskiej technooligarchii, do której nawołuje w ostatnim czasie choćby wspomniany już Steve Bannon.

Zdaniem Bannona już w kolejnej dekadzie staniemy przed dylematem, którego nie doświadczyliśmy jeszcze od początku istnienia ludzkości. Udoskonalenie biotechnologiczne człowieka z pomocą inżynierii genetycznej, wszczepionych do mózgu i ciała chipów, rozwijające się w zawrotnym tempie na bazie sztucznej inteligencji podzieli ludzkość na elitę mającą dostęp do tych możliwości (które oczywiście nie będą refundowane przez NFZ) i masy, które w związku z tym nie będą miały żadnych szans, by konkurować z elitami w poszukiwaniu lepszego życia, w dostępie do elitarnych szkół, najlepszych drużyn sportowych czy okazji biznesowych.

Oczywiście ludzkość już dziś dzielą rozmaite przepaście, o ile chodzi o szanse na sukces. Jednak wizję utworzenia kasty udoskonalonych technologicznie nadludzi i masy zwykłych podludzi (Übermensch i Untermensch), którą w przeszłości między innymi inspirowali się naziści, należy mimo wszystko uznać za nową jakość. Zdaniem Bannona owa tajna misja dzisiejszych półbogów z Doliny Krzemowej nie tylko zniszczy USA, ale doprowadzi całą ludzkość do katastrofy, dlatego, jak sam mówi, będzie z nią walczyć dniem i nocą.

Tak zwani akceleracjoniści z dawnych start-upów, dla których ważne jest, by koło rozwoju technologicznego kręciło się coraz szybciej – bez względu na to, czy społeczeństwo, ludzie i ekosystemy na naszej planecie są w stanie takie zmiany wchłaniać – mają w tej chwili do dyspozycji wszystkie zasoby tego świata, mają ogromny wpływ na naszą świadomość i podświadomość i mają numer telefonu, a choćby biuro obok tych, którzy, przynajmniej formalnie, jeszcze przez cały czas decydują o losach świata. Toczy się walka o kształt przyszłości, która jak na razie zdaje się całkowicie unikać naszej uwadze.

**

Robert Žanony – współpracownik naukowy Fundacji im. Friedricha Eberta, oddział słowacki.

Artykuł pochodzi z magazynu Kapital. Ze słowackiego przełożyła Dorota Blabolil-Obrębska.

Idź do oryginalnego materiału