„Najpiękniejszy dramat świata”, czyli cień Tadzia w życiu Björna Andrésena

1 dzień temu
Kino bywa bezlitosne. Potrafi kreować gwiazdy, ale równie często pożera swoich bohaterów, zwłaszcza tych najmłodszych, nieprzygotowanych na ciężar sławy i uwielbienie, które nierzadko się z tym łączą. Historia Björna Andrésena, „Tadzia” z „Śmierci w Wenecji” (1971) Luchina Viscontiego, to nie tylko tragiczna opowieść o utraconej niewinności, ale też przestroga o niszczycielskiej sile sztuki, która, choć sama w sobie jest monumentalna, potrafi zmiażdżyć jednostkę w pospolitym dramacie, który ostatecznie staje się li tylko tabloidową sensacją. Sztuka bowiem im większa, tym bardziej potrafi być bolesna i niszcząca. Luchino Visconti, reżyser o arystokratycznym rodowodzie i niekwestionowanym talencie, był mistrzem estetyki i filozoficznej głębi. Jeden z niewielu twórców, który potrafił wkomponować swoich bohaterów w epickie opowieści, będące rozległym studium ludzkiej psychiki. Od neorealistycznego „Opętania”, przez dekadenckiego „Lamparta”, po introspektywny „Zmierzch bogów”. Jego filmy, to kronika Europy oraz jej moralnych upadków i estetycznych obsesji, choć niektórzy twierdzą, iż najbardziej ze wszystkich, były to obsesje samego Viscontiego. W „Śmierci w Wenecji”, adaptacji noweli Thomasa Manna, włoski reżyser przenosi na ekran studium obsesyjnego pożądania piękna, które prowadzi do upadku. Ten film, to epifania, celebrująca estetykę do granic możliwości, ale zarazem demaskująca jej destrukcyjną siłę. I tu pojawia się Björn Andrésen. Visconti, niczym renesansowy rzemieślnik, szukający idealnego marmuru,
Idź do oryginalnego materiału