„Wolę brzydotę / jest bliżej krwioobiegu” – pisał Stanisław Grochowiak. Ten wers mógł dźwięczeć w głowie Pawła Szefernakera, kiedy wybierał miejsce na wieczór wyborczy Karola Nawrockiego. Bo czy istnieje lepsza lokalizacja dla kandydata po przejściach, z niejasną przeszłością, niż warszawska Szmulowizna? Owszem – od czasów Grochowiaka sporo się tu zmieniło. Dziś odrapane kamienice bez dostępu do kanalizacji sąsiadują z nowymi apartamentowcami, w których mieszkania kosztują po 18 tysięcy za metr. Ale duch prawdziwego życia przez cały czas tu krąży. Zresztą sama nazwa lokalu, w którym odbywała się impreza – „Mała Warszawa” – mówi wiele. Przecież tak nazywają swoje restauracje emigranci: Mały Bejrut, Małe Hanoi, Mała Jerozolima. Nazwa brzmi raczej jak pożegnanie z miastem, a nie jego celebracja.
Niewielka ulica Otwocka, przy której mieścił się lokal, nie była gotowa na wydarzenia tej skali. Kolejka dziennikarzy chcących dostać się do środka zakręcała ogonek. Ekipy telewizyjne, pozbawione akredytacji, chowały się z kamerami w bramach. Nie zawiódł też praski lud – ciekawski, obecny, instynktownie przyciągany przez zgiełk.
– To ten Nowacki czy Trzaskowski? – zapytała starsza kobieta, siedząca na zydlu na balkonie. Jej wzrok patrolował okolicę jakby była jej królową.
– Nawrocki! – zawołali z dołu pracownicy Republiki.
– A który wygrał? – dopytywała dalej, nie dając za wygraną.
Odpowiedzi jednak nie uzyskała – w obawie przed złamaniem ciszy wyborczej.
Pytanie o zwycięzcę i jego przewagę powtarzało się na całej długości ulicy. Rozmawiali ze sobą działacze, politycy, dziennikarze, przechodnie. Wszyscy dysponowali tymi samymi przeciekami z tzw. „bazarku”, czyli pantflowego systemu rozprowadzania wyników z komisji. Te mówiły jedno: nie da się wskazać jednoznacznego zwycięzcy. Polskę czekała noc palpitacji serca.
Warto zwrócić uwagę jak wyglądały wieczory wyborcze Trzaskowskiego i Nawrockiego, bo samo przygotowanie imprezy mówi dużo o organizatorach. U Trzaskowskiego (mówię o spotkaniu po pierwszej turze wyborów) nie byłem choćby zarejestrowany jako przedstawiciel mediów. Wszedłem na płytę hali sportowej razem z wyborcami, którzy mieli swobodny dostęp do polityków. Z kolei u Nawrockiego poziom kontroli był wyższy niż u prezydenta USA. Wszędzie ochrona, przeszukiwanie toreb, wykrywacze metalu i brak możliwości wejścia na imprezę dla ludzi z ulicy. Rozumiem względy bezpieczeństwa, szczególnie przy tak szalonej polaryzacji sceny politycznej jak nasza, ale dlaczego dziennikarzy oddzielono od działaczy tego już nie rozumiem, choć się domyślam. Jak sądzę, partia chciała mieć pełną kontrolę nad przekazem wieczoru.
Na szczęście ja – dziennikarz prasowy starej daty – nie mam ze sobą ekipy z kamerą, pięciu mikrofonów i makijażystki. Mogę więc schować legitymację prasową do kieszeni i przejść przez bramkę jako działacz. Wsłuchać się w to co mówi aktyw PiS.
Z ręką na sercu mogę zaświadczyć: przed 21.00 pisowcy byli przerażeni. Wielka mobilizacja za granicą, wyższa niż się spodziewano frekwencja w dużych miastach – wszystko to sprawiało, iż w oczach działaczy widać było strach. I jak zwykle, w takich momentach, na pomoc przychodziły teorie spiskowe. Tym razem – ta o „dopisanych wyborcach”. Promowana przez polityków PiS już kilka dni wcześniej, opierała się na obserwacji, iż wyjątkowo wielu obywateli zarejestrowało się do głosowania poza miejscem zamieszkania. Sugerowano, iż to wyborczy szwindel. Pomijano przy tym fakt, iż wiele lokali znajdowało się na przykład w akademikach, a głosowali tam po prostu studenci.
W pewnym momencie poczułem szturchnięcie w ramię. Przede mną parł górnik w stroju galowym, zdeterminowany, by pokazać, iż Śląsk też popiera Nawrockiego. Nie powinienem oceniać nikogo po wyglądzie, ale jego twarz wydała mi się zbyt doskonała. Jakby to był przyszły James Bond, Rafał Trzaskowski na sterydach – albo po prostu aktor.
– W której kopalni pan pracuje? – zapytałem.
– Przepraszam, muszę już iść – odpowiedział i ruszył dalej.
Do godziny 21 zostało kilka sekund. Na scenę wyszedł Rafał Bochenek.
– DRODZY PAŃSTWO, MAMY REMIS! – zagrzmiał.
Tu mnie zaskoczyli. Spodziewałem się, iż sztab Nawrockiego – niezależnie od wyniku sondaży – ogłosi zwycięstwo. Dokładnie tak zrobił przecież Trzaskowski, i wcale mu się nie dziwię. O 21 nikt nie mógł jeszcze wiedzieć, kto zostanie prezydentem Polski.
Niepewność Bochenka i konsternacja na twarzach działaczy były same w sobie informacją. A więc nie idą na chama. Może nie będą podważać ważności wyborów. Może uda się przetrwać tę noc bez najgłębszego kryzysu demokracji w historii III RP.
Na scenę wszedł Karol Nawrocki z rodziną. Przemówienie zaczął cytatem ze Starego Testamentu, którego choćby nie próbowałem zrozumieć. Wiedziałem, co padnie dalej: dziękuję Polakom, dziękuję sztabowi prezesowi Jarosławowi, żonie Marcie, dzieciom… Bla, bla, bla. Nie są to przecież okoliczności do wygłaszania radykalnych tez.
Kiedy wszystkie kamery i oczy widzów skupiły się na kandydacie, ja ruszyłem w innym kierunku – w stronę Jarosława Kaczyńskiego.
Żoliborski Sfinks pozostał sobą do końca. Jego twarz nie wyrażała ani radości, ani smutku. Wzrok wbity w podłogę, postawa nieobecna. Klaskał, kiedy trzeba było klaskać. Mamrotał, kiedy trzeba było skandować. Ale myślami był gdzie indziej. Czy tłumaczył bratu, iż jeszcze nie wykonał zadania? Czy po prostu – ta kolejna kampania była już dla 75-latka zbyt dużym ciężarem?
Żałuję, iż nie mogłem nagrać tej sceny w zwolnionym tempie. Tak, żebyście Państwo mogli zobaczyć kontrast między nim a otaczającymi go postaciami – Janem Kanthakiem i Agnieszką Wojciechowską, w absolutnej ekstazie. Prezes wyglądał przy nich jak Stańczyk z obrazu Matejki – ten, który właśnie przeczytał list o utracie Smoleńska – a nie jak lider zwycięskiej partii.
Dopiero konieczność odegrania roli wyrwała go z letargu. Wyszedł na mównicę, rytualnie pokrzyczał na Tuska i zamknął się z powrotem w sobie. Jak człowiek, który odgrywa rolę życia, ale już zupełnie nie wie dlaczego.
Pod koniec imprezy odśpiewano „Mazurka Dąbrowskiego”. Poszły wszystkie zwrotki, bez zawahania, choćby z „ojcem mówiącym do Basi”. Głośno śpiewał Lucjusz Nadbereżny – prezydent Stalowej Woli, chyba jedyny samorządowiec, który przebił się do grona najważniejszych polityków PiS. Warto go obserwować – wygląda na to, iż regionalna polityka stała się dla niego za ciasna.
Kiedy z powrotem wpiąłem legitymację prasową w klapę marynarki, ton rozmów zaczął się zmieniać. Stanisław Karczewski przypominał – słusznie zresztą – iż to tylko exit poll i wszystko jeszcze może się zmienić. Jarosław Krajewski pouczył mnie, żeby nie zaliczać zbyt pochopnie zagranicy do obozu Trzaskowskiego, bo „w USA PiS jest mocny”. Maciej Wąsik oznajmił, iż z Angorą nie rozmawia.
Cieszę się, iż nie wszyscy podzielali jego podejście. I iż byli tacy, którzy pozwolili mi wejść, przysłuchać się i spisać dla Państwa ten tekst. Bo być może dowodzi on jednego: iż choćby w tak podzielonym kraju jak nasz, dialog – cichy, uważny, pełen nieufności, ale jednak dialog – przez cały czas bywa możliwy.
TU PRZECZYTASZ REPORTAŻ ZE SZTABU RAFAŁA TRZASKOWSKIEGO