Nadchodzi monowładza PO. Co zrobić, żeby im nie odbiło? [Komentarz Sroczyńskiego]

5 dni temu
Jeśli nagły piorun nie strzeli w polską politykę za dwa tygodnie, będziemy mieli prezydenta Trzaskowskiego, nowego Dudę, grzecznego chłopca namaszczonego przez prezesa/kierownika, kogoś, kto nie musiał nigdy walczyć o pozycję przy wodzu, gdyż została mu ona dana w łaskawym geście. Gdyby miał zostać "długopisem" Tuska, jakość tych rządów będzie jeszcze gorsza niż dziś - polityczny stan gry przed niedzielnym głosowaniem komentuje Grzegorz Sroczyński.
To była ciekawa, pełna zakrętów i nagłych zwrotów akcji kampania wyborcza. Co prawda stan gry na jej koniec jest identyczny jak na początku, ale to sytuacja znana co najmniej od czasów „Lamparta": bardzo wiele musiało się zmienić, żeby wszystko zostało po staremu. Wybory - wiele na to wskazuje - wygra Rafał Trzaskowski. Nie dzięki charyzmie, genialnej strategii czy programowi. Kampanię miał przeciętną, zaliczył wpadkę w Końskich, jego występy publiczne były pełne ogólników i wykrętów w sprawach naprawdę ważnych, bo kandydat za wszelką cenę próbował nikogo nie zdenerwować. W dodatku ciążył mu rząd Tuska, bardzo źle oceniany przez większość wyborców. Na mojej prywatnej liście politycznych absurdów są dwie wypowiedzi Rafała Trzaskowskiego z tej kampanii. Pierwsza dotyczy obniżki składki na NFZ, kiedy kandydat stwierdził, iż system zdrowia zacznie działać sprawniej, jeżeli będzie mniej pieniędzy na leczenie, bo - uważajcie - „wymusi to na szpitalach jeszcze bardziej poważne i aktywne zajmowanie się cięciem kosztów". Druga perełka dotyczy Warszawy i zakazu handlu alkoholem po godz. 22 (w ankiecie rozpisanej przez urząd miasta takiego zakazu chce aż 80 procent warszawiaków): kandydat Trzaskowski uważa, iż nie można tego wprowadzić, bo powstaną meliny (w wielu miastach polskich i europejskich samorządy zakazy wprowadziły, meliny jakoś nie powstały). Obie te absurdalne wypowiedzi bardzo źle wróżą nadchodzącej prezydenturze, gdyż świadczą o lenistwie intelektualnym i nieogarnięciu kandydata w niektórych ważnych kwestiach, można jeszcze zrozumieć, iż ktoś takie rzeczy opowiadał 15 lat temu, ale naprawdę bardzo trzeba być odpornym na wiedzę, badania oraz zmianę klimatu społecznego, żeby rzucać podobnymi mądrościami w roku 2025.


REKLAMA


Skoro wygrany w tych wyborach jest prawie wiadomy, to czy o coś jeszcze ważnego chodzi w niedzielnym głosowaniu? Owszem. Górnolotnie rzecz ujmując, chodzi o jakość polskiej demokracji w nadchodzącej epoce monowładzy Platformy.


1. Decydujący będzie wynik przystawek
W tych wyborach istotny będzie wynik przystawek - Hołowni i Lewicy - które toczą bitwę o przetrwanie. Premier Tusk tuż po wygranej Trzaskowskiego zapowiada odchudzenie rządu („To będzie najmniejszy rząd w Europie"), co poza kolejnym populistycznym trickiem w stylu deregulacja/Brzoska/tanie państwo ma na celu ogolenie koalicjantów z wpływu na rządzenie. Jedyna rzecz, która może uratować przystawki, to przyzwoity wynik Hołowni i kandydatów lewicy w pierwszej turze, taki wynik, który zahamuje procesy odśrodkowe trawiące mniejsze partie, czyli ledwo skrywane miłosne zerkania posłów w stronę PO i miejsc na platformianych listach w 2027 roku. Wynik Hołowni w okolicach 10 procent oznaczałby, iż jego partia ma szanse ustać w kolejnych wyborach, parlamentarzyści mogą liczyć na reelekcję, więc będą inwestować energię i czas w projekt Hołowni, a nie w podlizywanie się „kierownikowi", żeby ich za dwa lata przygarnął. Z kolei wynik Hołowni w okolicach 5 procent oznacza dla Polski 2050 po wyborach dość szybki rozkład, podobnie jest z lewicą. Takie powyborcze „uporządkowanie" sceny politycznej pod Platformę miałoby marne konsekwencje dla kraju.
2. Platforma nie powinna dostawać pełni władzy
Słaby wynik przystawek w wyborach prezydenckich, a następnie ich przyspieszona konsumpcja oznaczałyby niemal monopartyjne rządy PO (ze śladowym PSL-em). To groźne, bo Platforma w obecnym patologicznym kształcie jest partią niemal identyczną jak PiS, o podobnych ciągotach totalnych, podobnie autokratycznie zarządzaną, podobnie kolonizującą państwo i publiczne spółki, a choćby podobnie lekceważącą instytucje europejskie. Przykładem może być "zawieszenie prawa do azylu", ale też zastrzeżenia TSUE i Komisji Weneckiej do niekonstytucyjnych ustaw sądowniczych proponowanych przez działaczy Iustitii i Adama Bodnara. „Z całym szacunkiem, ale nie musimy na klęczkach słuchać Komisji Weneckiej, jesteśmy suwerennym państwem". Zgadnijcie, kto tak mówi. Ziobro? Wąsik? Kamiński? Matecki? Otóż nie, tak dziś mówią ludzie związani z obecną ekipą, jest to cytat z sędziego Piotra Gąciarka, prezesa Oddziału Warszawskiego Iustitii. Słowa jakby wprost przepisane od Ziobry. Dobrze się przyjrzyjcie, Szanowni Wyborcy, tej wypowiedzi, przeczytajcie ją dwa razy, bo jeżeli w niedzielę przy urnach dacie przystawkom kosza i uzyskają one kompromitujący wynik (co zaowocuje później ich ukatrupieniem), właśnie tak będzie rządzić wszechwładna Platforma: nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi? Przy obecnym fatalnym stanie obu głównych stronnictw magnackich - PO i PiS - polska demokracja potrzebuje spowalniaczy, przeszkadzaczy i utrudniaczy, którzy Tuskowi i Kaczyńskiemu będą wyznaczać granice.
3. Polaryzacja znalazła się na OIOM-ie
jeżeli coś naprawdę nowego wydarzyło się w ciągu ostatnich trzech miesięcy, to tym czymś jest uwiąd polaryzacji. Socjolog Marcin Duma ma na to dobre określenie: polaryzacja jest na OIOM-ie. W jednym z sondaży (IPSOS) Trzaskowski ma 28 procent, Nawrocki 22 procent, co oznacza, iż starcie PiS-PO organizuje wyobraźnię zaledwie 50 procent Polaków. Drugie 50 procent coraz częściej takiej polaryzacji - Kaczyński kontra Tusk - ma po dziurki w nosie, bo rozumie, iż spór przestał być funkcjonalny dla ich przyszłości i względnego dobrobytu.


jeżeli spór PiS-PO organizuje w tej chwili tylko połowę elektoratu (w porywach 60 procent), to znaczy, iż rośnie jakaś zmiana. Nie żadna depolaryzacja, o której marzą ludzie poczciwi albo naiwni, ale raczej INNA POLARYZACJA - być może równie ostra i męcząca, za to zorganizowana nie wokół Tuska i Kaczyńskiego.
Sukcesy Adriana Zandberga na ostatniej prostej - solidna zwyżka w sondażach i tłumy na wiecach - też coś o tym mówią. Gdyby Zandbergowi udało się prześcignąć w pierwszej turze Magdalenę Biejat, byłaby to pewna zmiana polityczna. Lewica rządowa dostałaby jasny dowód, iż bezobjawowe trwanie w koalicji "bo inaczej przyjdzie PiS" nie jest już wystarczającym argumentem dla wyborców. Co by się stało, gdyby lewica po wyborach postawiła się PO i wyszła z rządu? W Sejmie to 26 szabel (łącznie z zandbergowcami) i bez tych szabel Platforma nie ma większości (z Trzecią Drogą ma 222 głosy). Być może wszystkim dobrze by zrobiło, gdyby taki scenariusz przetestować. Nie oznacza to nowych wyborów i oddania władzy koalicji PiS-Konfederacja, natomiast oznacza to rząd mniejszościowy, który musi staranniej zabiegać o poparcie przy ustawach, mniej się puszyć, mniej uprawiać antypisowskiej tromtadracji. Już teraz ilość kwasów w rządzie przy różnych projektach rozsadza koalicję, robi to wrażenie nieustannej awantury, może taki nowy układ byłby czystszy i paradoksalnie mniej frustrujący dla wyborców.
4. Polska demokracja jest żywa i rozgadana
Sondaże falowały w rytm kolejnych debat, których mieliśmy w ostatnim miesiącu zatrzęsienie, nigdy żadna kampania nie była tak rozgadana, jak ta. Za każdym razem oglądały to miliony ludzi, mimo iż debaty trwały po trzy godziny, co też jest nowością. Tak radosny rozkwit demokratycznej kultury dowodzi, iż publiczność jest polityką zainteresowana, chce to oglądać, chce realnej rywalizacji i krwi. Wszyscy kandydaci mieli okazję zabłysnąć, łącznie z panem Maciakiem, który w prorosyjskim elektoracie (a w Polsce też taki istnieje) z pewnością zapunktował. Najciekawsza była debata Super Expressu, ponieważ pytań nie zadawali dziennikarze, tylko kandydaci sobie nawzajem, i były to pytania niezłe, trwało to niemal trzy godziny (2:40), a jednak się oglądało. To znamienne, iż kiedy pytań nie zadają dziennikarze, rzecz wychodzi lepiej, kolejny to dowód degrengolady dużej części środowiska dziennikarskiego, upartyjnionego, kibolskiego, dmuchającego w dudy polaryzacji od rana do wieczora.
5. Zmiana warty w mediach
W tej kampanii wyraźnie zobaczyliśmy zmianę warty w mediach, o trendach, tematach, chwilowych nastrojach decydował Kanał Zero i gwiazdy YouTube’a (do których zaliczam też prof. Dudka), to oni meblowali wyobraźnię szerokiej publiki, a nie tradycyjne redakcje. Z jednej strony to dobrze, bowiem stare media nas zdradziły, stały się zakałą polskiej debaty publicznej dużo bardziej niż redakcje plotkarskie i tabloidy razem wzięte, bo dziarsko biorą udział we wrestlingu PiS kontra PO i stały się tubą dla oszołomów. jeżeli wartości dziennikarskie są codziennie gwałcone to nie w Kanale Zero tylko w szacownych tytułach. Ta zamiana warty spowodowała, iż tym razem nie było żadnych zakazanych tematów, o których nie wypada mówić, bo się tak przyzwoici ludzie umówili, mniej było kiwania paluszkiem, górnolotnych apeli artystów scen polskich o dobro, uczciwość i prawość, listów otwartych oraz tego całego nieznośnego moralizowania, w którym specjalizowało się pokolenie robiące dawne media. Z drugiej strony brak tradycyjnych strażników debaty - choćby wkurzających i stronniczych - ma też przykre konsekwencje, trzeba znosić antysemityzm, antyukraińskie brednie, monstrualny zalew fejków i głupot, a wszystko to traktowane jak równoprawny głos. Tak czy inaczej polska debata publiczna w tej kampanii ostatecznie przeszła w tryb internetowy.


6. TVP jako sztab Platformy
Platforma z bosmańskim wręcz rozmachem próbowała przechylić boisko w swoją stronę. Po pierwsze przy pomocy kasy: PiS nie dostał niemal żadnych pieniędzy z dotacji na partie. Odbieranie WSZYSTKICH środków głównej partii opozycyjnej - choćbyśmy nie wiem jak jej nie lubili - to jest coś, na co nie powinniśmy się godzić, niezależnie od naszych sympatii politycznych. Ukarać PiS za wałki w kampanii z 2023 roku to jedno, i zresztą ta kara została nałożona - cięcie dotacji o 10 mln zł rocznie do 2027 roku. Ale Platforma i jej polityczni przedstawiciele w PKW postanowili zabrać opozycji wszystkie pieniądze, co jest nową jakością, choćby PiS na coś takiego się nie poważył (teraz - jeżeli odzyska władzę - oczywiście zrobi to samo Platformie). Najnowsza decyzja ministra Domańskiego, żeby jednak coś opozycji wypłacić na tydzień przed wyborami, to musztarda po obiedzie - w kampanii finansowo PiS miał pod górkę.
Do jednej bramki wspólnie z Platformą grała też publiczna TVP, nie tylko przeciwko PiS-owi, ale też przeciwko koalicjantom. Ciężko było oglądać niektóre programy, peany na cześć geniuszu Trzaskowskiego, jego znakomitych manier i ubioru, do tego zafundowano nam w TVP pochód platformianych radykałów w rodzaju Niesiołowskiego, usłużnie odpytywanych z tego, jak bardzo głupi jest elektorat Nawrockiego. Tym mocniej człowiek zgrzyta zębami, iż za tę platformianą głupawą propagandę płaci w podatkach, tak samo jak płacił za „fur Deutschland" Kurskiego, tu się niestety nic nie zmieniło. Do tego TVP zaserwowała nam garść kremlowskich wrzutek polaryzacyjnych, że, panie dziejaszku, polski rząd (Morawieckiego) chciał w pierwszych dniach wojny dogadać z Rosją rozbiory Ukrainy (jest to - powtórzę - fejk jeden do jednego wzięty z propagandy telewizji kremlowskiej i powtarzany u nas bezwstydnie przez niektóre antypisowskie media, które jednocześnie szerzenie kremlowskiej propagandy nieustannie zarzucają innym). W gruncie rzeczy panowie Gorgosz, Sajór i Moskalewicz robią telewizję dla Silnych Razem, jest to telewizja toksyczna (miejscami, bo nie cała), schlebiająca prostym gustom najbardziej skrajnego elektoratu: Platforma - dobrze, wszystko, co nie jest Platformą - źle. Próba zorganizowania w Końskich debaty Trzaskowski-Nawrocki bez udziału innych kandydatów to przykład zupełnego już braku skrupułów, przecież na te media łożą w podatkach również wyborcy Hołowni, Mentzena, Biejat. Przez te hocki-klocki wyniki tych wyborów będą podważane przez PiS przez najbliższe pięć lat prezydentury Trzaskowskiego właśnie z powodu braku dotacji i upartyjnienia TVP. I choć to sytuacja w stylu „ubrał się diabeł w ornat i na mszę dzwoni", PiS bowiem po swoich wyczynach ma zerowe prawo uskarżania się na to, jak sam został potraktowany, ale jednak zastrzeżenia, iż boisko zostało przechylone, nie są od czapy. Do tego dochodzi krzywe finansowanie kampanii Trzaskowskiego w internecie przez platformiane przybudówki w rodzaju fundacji Akcja Demokracja. Gdyby miał to oceniać niezależny sąd, musiałby te okoliczności przynajmniej wziąć pod uwagę. Trwale to osłabi mandat Trzaskowskiego w oczach dużej grupy wyborców i będzie pretekstem dla PiS - jeżeli odzyska władzę - do próby unieważniania tego wyboru.
7. Ile kto ma mieszkań, czyli odczarowanie mitu klasy średniej
W tej kampanii społeczeństwo zobaczyło coś, co przed ludźmi w Polsce było skrzętnie ukryte: rzeczywiste różnice majątkowe. Polska klasa średnia w III RP dała sobie wmówić, iż jest zamożniejsza niż w rzeczywistości, a w zasadzie, iż jest klasą wyższą, lub do tej wyższej klasy kilka im brakuje, jeszcze tylko trochę nadgodzin i już. Informacje, iż pani Senyszyn ma sześć mieszkań „na inwestycje", i iż w ogóle to przecież normalne, o co w ogóle chodzi, inni mają więcej, ktoś ma osiem, dwanaście, jeszcze inny trzydzieści - to nareszcie urealnienie Polaka-szaraka, w jakim kraju żyje. Tak, statystyczny poseł ma dwa razy więcej metrów kwadratowych niż wy, Szanowni Wyborcy, i - owszem - to pod panią Senyszyn, pana Kropiwnickiego, ich koleżanki i kolegów, pisane było w Polsce prawo i ustalane podatki. Również dlatego zamieszano wam w głowach i wmówiono, iż podatek katastralny to Belzebub czyhający na staruszki, gdyż taki podatek właśnie klasę wyższą by zabolał. Nie jest to spisek, podkreślam, tylko normalna gra interesów. Dobrze, iż po tej kampanii wyborczej będzie to bardziej jawne i rozumiane.


8. Czy Trzaskowski będzie „długopisem"?
Będziemy więc mieli - prawdopodobnie, bo oczywiście zawsze może jakiś piorun z niebios strzelić w oblicze tej ziemi - prezydenta Trzaskowskiego, takiego trochę nowego Dudę, grzecznego chłopca namaszczonego przez prezesa/kierownika, potulnego, układnego, wychuchanego w cieplarnianych partyjnych warunkach, kogoś, kto nie musiał nigdy walczyć o pozycję przy wodzu, gdyż została mu ona dana w łaskawym geście (nie licząc ogłoszonej i kontrolowanej przez Tuska bitki Trzaskowski-Sikorski). Dla wielu wyborców niepisowskich Trzaskowski to nie będzie wymarzony wybór, ale tradycyjne mniejsze zło. Pytanie, czy Trzaskowski - jeżeli już zostanie prezydentem - będzie „długopisem" Tuska, czy jednak jakoś się wyzwoli. Dotąd nie zrobił nic w tym kierunku, ale słynny żyrandol ludzi jednak zmienia. Andrzeja Dudę zmienił, ten niby „długopis" nie podpisał Kaczyńskiemu najważniejszych ustaw demolujących państwo, kiedyś być może zostanie to bardziej docenione przez wdzięczny naród. Czy Trzaskowski szkodliwych ustaw nie podpisze Tuskowi? Czy na przykład odrzuci fatalny dla sądownictwa pomysł - niezgodny z wyrokami TSUE, opinią Komisji Weneckiej oraz polską konstytucją - żeby rząd mógł hurtem usunąć/przesunąć tysiące sędziów, bo rzekomo są „neosędziami"? Ten test prawdopodobnie tuż po wyborach.
Idź do oryginalnego materiału