Na partyzanckim szlaku 27 Wołyńskiej DP AK i w niewoli

niepoprawni.pl 1 rok temu

Na początku października 1943 r. zaprzyjaźniony Ukrainiec Bazyli Korneluk pod osłoną nocy przeprowadził nas jemu tylko znanymi ścieżkami do miasteczka Turzysk. Było to około 15 km i tam ulokował nas u swojego znajomego Ukraińca, zaś po kilku dniach znaleźliśmy inne schronienie, już w polskiej rodzinie. Byliśmy jednak bez pracy i bez środków do życia. Taki to już los tułaczy ale póki co żyliśmy! W końcu ja zatrudniłem się u Niemców przy rozbiórce domów, pozostałych po zamordowanych Żydach. Zarobek był niski, nie wystarczało mi choćby na żywność. W połowie października 1943 r. przedostaliśmy się do miasta Kowla i zamieszkaliśmy u kuzynów Łuckiewiczów. Jan Łuckiewicz znlazł mi pracę w niemieckiej firmie: „Handwerkstette” w zakładzie szewskim. Załoga tego zakładu była zorientowana, iż ja nie wiele znam się na tym rzemiośle, ale umiałem już wykonywać niektóre czynności. Mama i siostra zatrudniły się w charakterze pomocy domowej, a brat został pucybutem. Zarobki nie były wysokie, ale można było przeżyć.

W drugiej połowie grudnia 1943 r. rozpoczęła się mała tajna mobilizacja do oddziałów partyzanckich. Około 20 grudnia 1943 r. wieczorem podzieliłem się opłatkiem z rodziną i nocą w grupie około dziesięciu chłopców z przewodnikiem, poszedłem do lasu. Trasa wiodła przez wieś Zielona do wsi Zasmyki. Działała tam prężnie samoobrona i powstawały oddziały partyzanckie. Znalazłem się w oddziale partyzackim por. Władysława Czermińskiego ps. „Jastrząb”. Dowódcami OP byli najczęściej oficerowie rezerwy, a byli też oficerowie „Cichociemni”, którzy szkoleni byli w Anglii. Posiadali spore doświadczenie i umiejętności w sabotażu i dywersji.

Ze sztuką wojenną zapoznawali nas podoficerowie, prowadzili z nami intensywne szkolenia. Ja znalazłem się w plutonie artylerii. Zajęcia były wyłącznie teoretyczne. Brak było nie tylko armat, ale choćby i karabinów. Z trudem udawało się dozbroić nowo przybyłych partyzantów. Byliśmy wyposażeni w b. różną broń: karabiny polskie i niemieckie „Mauser”, karabiny sowieckie, węgierskie, włoskie, francuskie. Były wielkie trudności w zaopatrzeniu w amunicję, adekwatną do tych karabinów. Ja miałem karabin niemiecki z końca XIX w., pasowała do niego amunicja typu „Mauser”.

W zwiadzie konnym pierwszego batalionu por. „Gzymsa”

Pamiętnym dniem w moim życiu partyzanckim był dzień 16 stycznia 1944 r. . W tym dniu na polanie przy wsi Suszybaba, w zimowy słoneczny i mroźny dzień, stanął na białym śniegu Ołtarz Polowy. Na przeciw w czworoboku 300 nowych partyzantów, gotowych do złożenia przysięgi wojskowej. Wypowiadane słowa przysięgi wojskowej ścisnęły za gardło, a łzy z oczu popłynęły przy śpiewaniu Mazurka Dąbrowskiego: „Jeszcze Polska nie zginęła....”. Tego hymnu, którego nie można nam było śpiewać przez ostatnich kilka lat. Wyzwoliło się we mnie tak wielkie uczucie radości, iż do dziś nie sposób tego zapomnieć.

W drugiej połowie stycznia 1944 r. z rejonów wschodnich Wołynia w rejon czeskiej wsi Kupiczów przybył oddział partyzacki „Bomby”. Zdziesiątkowany i bardzo umęczony. Podstępem został aresztowany przez sowieckie NKWD dowóca oddziału cichociemny kpt. Władysław Kochański ps. „Bomba”, a ponad dziesięć osób z jego ochrony osobistej, w haniebny sposób wymordowano. W tych tragicznych okolicznościach dowódcą oddziału został ppor. Feliks Szczepaniak ps. „Słucki”. Oddział przeszedł niemało, nękany był także przez tyfus plamisty. Ostatecznie choć z okolic Kostopola wyruszyło 500 ludzi to do Kupiczowa dotarło kilka ponad 100.

w okolicach Kowla oddziały liczyły po 300 i więcej osób. Dowództwo zgrupowania postanowiło wzmocnić OP „Bomby”. Wybierano chętnych, przede wszystkim do zwiadu konnego, do którego i ja się zgłosiłem. Zostałem zatem żołnierzem oddziału „Bomby”. Przydzielono mi konia. Był to piękny, dereszowaty arab ale bez siodła. W służbie kwatermistrzowskiej był zakład siodlarski z małą obsadą ludzi. Powiedziano mi, iż jeżeli chcę jeździć na siodle, to muszę je sobie sam wykonać. Otrzymałem szkielet (konstrukcję) siodła i pod nadzorem rzemieślnika sam uszyłem po kilku dniach siodło w komplecie. Przydały się umiejętności szewskie, wcześniej nabyte, tak oto przez parę dni byłem rymarzem.

W styczniu 1944 r. została powołana do służby 27 Wołyńska DP AK. Uformowano pułki, bataliony, kompanie. OP „Bomby” został połączony z OP „Gzymsa” i tak utworzony został batalion. Był to pierwszy batalion 45 pułku piechoty 27 Wołyńskiej DP AK. Ja zostałem zwiadowcą konnym w batalionie cichociemnego por. Franciszka Pukackiego ps. „Gzyms”. Dowódcą plutonu (zwiadu konnego), baonu „Gzymsa”, był wachmistrz Józef Wajdyk ps. „Czarny”, mój bezpośredni przełożony. Nasz batalion miał zadanie specjalne, mianowicie ochrona sztabu dywizji, po prostu byliśmy w dyspozycji szefa sztabu. Wśród najważniejszych zadań, było rozpoznanie terenu związane z planowanymi akcjami przeciwko upowcom i Niemcom. Często stanowiliśmy szpicę rozpoznawczą przed grupą pododdziałów, zmierzających do akcji. Przyjmowaliśmy wtedy ogień obrony nieprzyjaciela do czasu dojścia czołówki, głównych sił naszego wojska. Nieraz stanowiliśmy pododdział ochrony oficera wyjeżdżającego do Warszawy po instrukcje, lub też kogoś, kto udawał się do stolicy, po części zamienne do radiostacji, będącej w dyspozycji sztabu dywizji.

Na chlubnym szlaku bojowym 27 Wołyńskiej DP AK

Na patrolowanie i obserwację okolic kwaterowania 27 Wołyńskiej DP AK wyjeżdżałem dosyć często t.j. 2-3 razy, a czasem 4 razy w tygodniu. Brałem czynny udział w bitwach z upowcami i Niemcami. Walczyłem z UPA pod Ośmigowiczami, Oździutyczami, główne i ciężkie były to boje. Brałem także udział w bitwie przy zdobywaniu stacji kolejowej Turopin, przy której był przejazd łączący drogi z Ossy do Bielina. Załoga ufortyfikowanej stacji kolejowej i przejazdu w Turopinie oraz obrona niemiecka mostu kolejowego na rzece Turii pod Werbą, była mocno uzbrojona i dość liczna. Walki o stację kolejową trwały przez dwa dni. Ostatecznie, stacja Turopin została zdobyta, ale most kolejowy Niemcy utrzymali. Wtedy to, została wyłączona z usług Niemcom linia kolejowa Kowel – Włodzimierz Wołyński. Stało się to faktem, gdy nasze oddziały zdobyły dwie ważne stacje: Turzysk oraz Turopin–Bobły. Na tym odcinku zostały częściowo rozebrane tory i urządzenia kolejowe, a była to już linia przyfrontowa.

Był to czas naszej działalności, naszej realizacji na Kresach, na Wołyniu Akcji „Burza”. Opanowywanie Kraju przez nasze wojsko i administrację cywilną, jeszcze przed nadejściem frontu wschodniego. Zadanie to zrealizowaliśmy dobrze, oto wolne były od Niemców i działań UPA południowo – zachodnia część pow. Kowel, południowa część pow. Luboml i północno – zachodnia część pow. Włodzimierz Wołyński.

Batalion „Gzymsa” był zakwaterowany we wsiach Ossa i Rzewuszki (Riewuszki). Ja byłem z kwaterą w Rzewuszkach. W tym czasie patrol naszego zwiadu znalazł w lesie koło wsi Wołczak dwa dzwony kościelne. Po dokładnych oględzinach rozpoznałem, iż są to dzwony z Kościoła w Swojczowie: dzwon duży odlany w latach 30 – tych i dzwon średni. Do czasu przekwaterowania oddziału z Rzewuszek, dzwony stały przy dowództwie I Kompanii. Przed przekwaterowaniem, zapadła decyzja o zabezpieczeniu dzwonów przez zakopanie w ziemi. W zabezpieczeniu, zakopaniu i zamaskowaniu miejsca, brałem udział. Myślę, iż te dzwony tam jeszcze leżą.

Nadchodził front. Zbliżył się już pod Kowel. Sztab dywizji przekwaterował się w okolice Lubomla, a mój batalion do wsi Pustynka k. Lubomla. Na początku kwietnia 1944 r. uczestniczyłem w patrolu rozpoznania możliwości przeprawy przez rzekę Bug na zachód. Zbadaliśmy sytuację na rzece Bug od Bindugi do Korytnicy. W skład tego patrolu wchodziło 10 partyzantów sowieckich i 14 z baonu „Gzymsa”. W tym czasie oddział sowieckich partyzantów wspołdziałał z naszą dywizją. Dowódcą patrolu był nasz porucznik. Stwierdziliśmy, iż brak jest możliwości przeprawy dywizji, z uwagi na strome brzegi rzeki i mocną obsadę niemiecką. Z wykonywania zadania powróciliśmy 8 kwietnia 1944 r. czyli w Wielką Sobotę wieczorem.

Dzień później 9 kwietnia w Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego po porannej toalecie, przystąpiliśmy do uroczystego śniadania Wielkanocnego, dzielenia się świątecznym jajkiem. Na to śniadanie na naszą kwaterę przybył sam dowódca por. „Gzyms”. Życzył rychłego zakończenia tułaczki żołnierskiej i powrotu do rodzin, ale śniadania nie skończyliśmy jeść. Ogłoszono bowiem alarm, gdyż zaatakowali Niemcy. Rozpoczęła się kilkutygodniowa walka z Niemcami w okrążeniu. Otrzymałem zadanie łącznika między dowódcą Odcinka obrony por. „Gzymsem”, a sztabu dywizji. Już w pierwszym dniu walk zostałem lekko ranny odłamkiem w plecy. Po usunięciu odłamka i opatrzeniu rany na punkcie sanitarnym, swoje zadanie wykonywałem do wieczora. Sowiecki OP wycofał się z obszaru walk z Niemcami. Nasza 27 Wołyńska DP AK walczyła z kilkoma liniowymi dywizjami niemieckimi, w tym z dywizją pancerną „Viking”. Gorzej poczułem się 12 kwietnia, skierowano mnie do szpitala polowego, stwierdzono tam iż jestem chory na tyfus plamisty.

Żołnierze strzelają ale Pan Bóg kule nosi....

Dokładnie pobytu w szpitalu nie pamiętam, gorączkowałem. To co zapamiętałem, leżałem w jakiejś wiejskiej chacie w Mosurze. Po atakach niemieckich załadowano nas na furmanki wypełnione sianem i przemieszczono w głąb Lasów Mosurskich. Na raz powstało zamieszanie, okazało się iż jakiś oddział w zielonych mundurach zbliża się do nas. Rozpoczęła się strzelanina, szpital był bez ochrony wojskowej. Wszyscy zdrowi żołnierze byli na lini obrony. Powstała myśl obrony, rozpoczęła się nieregularna strzelanina. Ja leżąc na wozie, świadomy sytuacji, zająłem pozycję strzelecką, załadowałem magazynek do mojego karabinu 10-strzałowego, samopowtarzalnego (samozariadka). A tu w momencie wprowadzania naboju do lufy rozlecział się dość skomplikowany zamek – pękła sprężyna urządzenia samopowtarzalnego. Krabin stał się oto bezużyteczny. No i stało się, sprawdziły się słowa piosenki: „...żołnierze strzelają, a Pan Bóg kule nosi....”.

W każdym razie nie oddałem wtedy żadnego strzału. Nadchodzący żołnierze krzyczeli ku nam: „Nie strzelać! (Nicht szisen!)”, strzeleli przy tym w powietrze. Okazało się, iż to był oddział wojsk węgierskich, którzy wzięli nas wszystkich do niewoli, nie czyniąc nam krzywdy. Byliśmy na tamten czas w przyjaznych kątaktach z Węgrami i ten oddział otrzymał jakieś informacje o naszym szpitalu w lesie. Pierwsze chwile niewoli były dość dziwne. Do niewoli dostało się nas około 100 osób, w tym 10 Sowietów oraz jeden lekarz i 3 lub 4 sanitariuszki. Pacjenci szpitala, którzy byli zdrowi, pozostali lekarze i sanitariuszki, uciekli do lasu.

Węgrzy odłączyli od naszej grupy partyzantów sowieckich, losu ich nie znam. Natomiast nas dokładnie zrewidowali, zabrali broń, amunicję, elementy ubrania wojskowego, przebrali w cywilne „ciuchy” i przekazali Niemcom jako szpital cywilny z Kowla, ewkuowany przed frontem. Podstawą do tego twierdzenia było to, iż cały sprzęt medyczny był cechowany znakami szpitala w Kowlu. Sprzęt został przemycony do szpitala polowego w okresie wcześniejszym, zaś lekarze i sanitariuszki posiadali służbowe legitymacje pracowników szpitala w Kowlu. Niemcy nie byli w pełni przekonani o wyżej omawianej „prawdzie” , ale oficerowie węgierscy stale nas pilnowali, nie pozwolili uczynić nam krzywdy, a były zamiary ze strony niemieckiej zlikwidowania nas. W końcu załadowano nas do wagonów kolejowych i wywieziono do Chełma Lubelskiego. W Chełmie część nas choćby umieszczono w miejskim szpitalu. Moje ubranie już było zdeponowane w magazynie szpitalnym, a ja po dobrej kąpieli, po przebraniu w ubranie szpitalne (piżamę), byłem już na sali szpitalnej. Po krótkim czasie, nakazano nam pobrać ubranie z magazynów i wyjść na zbiórkę. Cofnięto nas na rampę kolejową. Personelowi szpitala w Chełmie nie udało się nas ukryć i tak osadzono nas w obozie koncentracyjnym w Chełmie Oknowie.

W niewoli i na roboty przymusowe w Prusach Wschodnich

Po kilku dniach pobytu w obozie przedstawiciele polskiego Czerwonego Krzyża, Oddział w Chełmie, przybyli do naszego baraku. Otrzymali zezwolenie udzielenia nam pomocy w postaci dożywienia. Przywozili nam chleb dzienny, kompoty, margarynę, papierosy. Około 18 maja był bombardowany Chełm przez lotnictwo sowieckie. Jeden samolot został „schwytany” reflektorami niemieckimi, ostrzelany przez niemiecką artylerię przeciwlotniczą. Pilot chcąc wydostać się z pola oświetlenia i obstrzału „zwolnił” wszystkie bomby, ratując się szybszym lotem po odciążeniu. Bomby spadły oczywiście na „chybił trafił” i jedna trafiła w stanowisko działa przeciwlotniczego, następna w środek obozu, niszcząc część baraków, jak też zabijając i raniąc jeńców sowieckich oraz nas Polaków. Ja też wtedy dostałem kilka odłamków. Trzecia bomba trafiła w wieżyczkę wartowniczą w lini ogrodzenia obozu, powstała duża wyrwa po części ogrodzenia. Była oto okazja uciec z obozu, ale nikt nie zauważył tej sprzyjającej sytuacji, pomimo dobrego oświetlenia, przez lampiony zawieszone na spadochronach przez Sowietów. Dodatkowo teren był oświetlony przez palące się wagony cysterny z paliwem i wagony z amunicją, bodajże artyleryjską, sądząc po wybuchach. Ranna podczas tego nalotu została także jedna z sanitariuszek. Pierwszej pomocy udzielił nam nasz lekarz i sanitariuszki. Mieliśmy dobrą opiekę.

Pod koniec maja 1944 r. ja całkowicie powróciłem do zdrowia, wygoiły się także rany po bombardowaniu. Ustąpiło zapalenie stawów w nogach t.j. od stóp po kostki, nabyte prawdopodobnie podczas wielokrotnych przemrożeń nóg w trakcie zimowych patroli w partyzantce. Na początku czerwca, po dokładnym zbadaniu przez lekarzy niemieckich, stwierdzono iż jestem zdrowy i pewnego dnia wraz z innymi, a było 20 Polaków, załadowano nas do wagonu towarowego. W innych wagonach byli jeńcy sowieccy, ładowani po 40 i więcej osób. Transport ruszył w nieznane. Jadąc śpiewaliśmy polskie piosenki ludowe, jak też i patriotyczne. Transport zatrzymał się w Otwocku. Do naszego wagonu przybliżył się jakiś cywil i pytał nas: „Kto my jesteśmy?”. Odpowiedzieliśmy, iż Ci co robili „zamieszanie” na Wołyniu. Poinformował nas, iż w dniu dzisiejszym rozpoczęła się inwazja wojsk alianckich na Normandię. Zatem musiało to być 6 czerwca 1944 r. Nieznajomy dodał także, byśmy byli gotowi, bowiem jeżeli transport zatrzyma się w Warszawie, to będą nas próbowali odbijać. Transport rzeczywiście zatrzymał się na noc w Warszawie, ale jakakolwiek akcja była niemożliwa, bowiem obok stał transport z niemieckim wojskiem.

Jeszcze w Chełmie na drogę otrzymaliśmy torbę sanitarną, której byłem opiekunem. W trakcie przygotowywania torby do drogi, udało mi się razem z watą opatrunkową zapakować techniczny scyzoryk i zapalniczkę do papierosów. Kiedy mineliśmy Lublin rozpoczęliśmy przygotowania do ucieczki, choć wiedzieliśmy iż transport jest dobrze strzeżony przez Niemców. Z zachowaniem wszelkiej ostrożności wycinaliśmy w wagonie od wewnątrz otwory, nacinając dość głęboko deski, tuż przy metalowych słupkach. Wycięte szczeliny były maskowane chlebem i maścią ichtiolową, zbliżoną kolorem do wyglądu desek. Niemcy kontrolujący nas nie zauważyli tych otworów. Niestety ucieczka nie doszła do skutku bowiem Niemcy prowadzili transport tylko w dzień, a nocami stali na bardzo dobrze strzeżonych stacjach. Zawieziono nas aż pod Królewiec w Prusach Wschodnich, do obozu koncentracyjnego w Stablacku. Był to KL „Stalag B”, podzielony na kilka rewirów i tak: rewir jeńców polskich z wojny 1939 r., rewir Francuzów z 1940 r. oraz rewir jeńców sowieckich. Ten ostatni skupiał byłych czerwonoarmiejców, Włochów którzy zbuntowali się przeciw Musoliniemu, Jugosławian z partyzantki Broz-Tito i nas tez tam osadzono, 20 Polaków z 27 Wołyńskiej DP AK. Pomimo, iż Niemcy wciąż nie byli pewni, iż byliśmy partyzantami. Najgorsze warunki bytowe, były oczywiście w naszym rewirze. Codziennie specjalnymi wozami, wywożono po kilkunastu martwych jeńców, a szczególnie Włochów i Sowietów. Najbardziej odpornymi na trudne warunki obozowe byli Jugosławianie, ale i my Wołyniacy trzymaliśmy się dziarsko.

Porcje żywnościowe były ilościowo i jakościowo bardzo złe. Dziennie otrzymywaliśmy porcję (nie cały litr) zupy ugotowanej z suchych brukwi i pokrzyw, a ziemniak nie zawsze się trafiał, to był nasz obiad. Na śniadanie i kolację przydzielano małą porcję chleba, łyżkę marmolady i może 2 dkg margaryny. Do pracy chodziliśmy do dość odległej, położonej w lesie, podziemnej fabryki pocisków artyleryjskich. Naszym zadaniem było układanie skrzynek z pociskami w sterty, a następnie ładowanie do wagonów. Wielkim szczęściem, było przydzielenie do załadunku żywności do wagonów. Doszliśmy do takiej sprawności, iż w czasie podawania z rąk do rąk (ustawienie łańcuchowe), każdy zdążył ugryźć kawałek chleba. Zatem zdążyliśmy się najeść i chociaż chleby były nagdryzione, tego Niemcy wachmani nie zdążyli zauważyć. Przy załadunku grochu, kaszy lub iinych towarów „pękały” worki, a materiały sypkie wysypywały się na rampę. My oczywiście oczyszczaliśmy rampę, ale przy tej okazji napełnialiśmy nogawki spodni, ku temu specjalnie wcześniej przygotowane. Po powrocie do obozu, udawało nam się te artykuły ugotować i przygotować, jak na tamte czasy, całkiem smaczne posiłki. Dzieliliśmy się tymi posiłkami z innymi towarzyszami niedoli, zatrudnionymi na gorszych odcinkach pracy.

Na gospodarstwie w miasteczku Ladsberg Ost Preusen

Pamiętnym dniem był 15 sierpnia 1944 r., tego dnia podczas porannego apelu wywołano nas 7 osób z 20 Wołyniaków. Kapo obozowy zaprowadził nas do pomieszczeń Komendy Obozu. Po pewnym czasie załadowano nas do samochodu ciężarowego, bez podania żadnych informacji, co będzie dalej. Zauważyliśmy, iż wywieziono nas, tylko ową 7 – demkę za bramę obozu. W końcu samochód zatrzymał się w mieście, przed okazałym budynkiem „Arbeitzamtu”, tam osadzono nas w okratowanych celach. Przebywaliśmy tam dwie doby nie mając pojęcia, co nas teraz czeka. Doczekaliśmy się „przeglądu”, przyjechało kilku rolników niemieckich, którzy bacznie nam się przyglądali, a po chwili wskazywali, w/g własnego uznania.

Ja zostałem wybrany przez rolnika ze wsi Schonwiese o nazwisku Wolf, imienia nie pamiętam. Był właścicielem gospodarstwa rolnego o powierzchni 100 morgów pruskich t.j. około 25 ha. Cała powierzchnia gospodarstwa była uprawna. Inwentarz żywy to 4 konie, 10 krów mlecznych, 10 sztuk młodzieży (tzn. Jałówki i byczki), świnie, owce, kaczki i kury. Gospodarze to starsza pani wdowa, dwie dorosłe córki i ten syn, który przyjechał po mnie. Meżczyzna ten był stosunkowo młody, może 30 lat, ale niezdolny do służby wojskowej – krótkowzroczny. Pracy w polu było bardzo dużo, także przy inwentarzu żywym. Na szczeście, praca ta nie była mi obca.

Stosunek niemieckich gospodarzy, był dla mnie przyjazny. Wolfowie byli praktykującymi rzymsko-katolikami i każdej niedzieli jeździli do Kościoła na mszę św. Nabożeństwo sprawowane było w miasteczku Ladsberg Ost Preusen, w tej chwili Górowo Iławeckie w woj. Warmińsko – Mazurskim. Wiem o tym bowiem zwykle powoziłem, było około 5 km. Proboszcz tej parafii praktykował „łączność religijną” z obcokrajowcami. Jedna niedziela w miesiącu była przeznaczona dla obcokrajowców. Wtedy też jechaliśmy razem, a ja uczestniczyłem w dwóch mszach świętych tj. o godz. 10.00 i o 11.00 dla obcokrajowców. Kazanie było głoszone w języku niemieckim. Gospodarze szli wtedy do kawiarni na kawę, a po mszy świętej razem wracaliśmy do domu. Od czasu do czasu byłem wołany do oddzielnego pokoju, gdzie wieczorem, około 23.00 byłem proszony o słuchanie radia i tłumaczenie. Było to „Bum-bum”, tak nazywali moi Niemcy radio Londyn. Interesowała ich informacja innych radiostacji, niż niemieckie, o sytuacji na frontach, przy tej okazji ja też, dobrze orientowałem się w sytuacji wojennej. Było mi tam dobrze, wszystkie posiłki spożywaliśmy razem, nie byłem traktowany jak niewolnik.

Ofensywa styczniowa 1945 r. spowodowała zbliżenie się linii frontowej do wsi Schonwiese. Nakazano Niemcom przygotowac się do ewakuacji. Trzeba było przygotować zapas żywności. Nie wolno było dokonywać uboju zwierząt hodowlanych bez zezwolenia władz. Moi gospodarze takiego zezwolenia nie posiadali, ale postanowili „samowolnie” dokonać uboju. Zawodowy rzeźnik nie mógł dokonać uboju bez zezwolenia. Gospodyni, starsza pani, zwróciła się do mnie z propozycją dokonania uboju świni, twierdząc że: „Wy Polacy to chyba potraficie wszystko zrobić.”. Ja zgodziłem się. Nastąpiła zabawna sytuacja, bo ja nigdy samodzielnie nie dokonywałem uboju. Tym razem też do chlewa poszliśmy we dwójkę z gospodarzem. Kobiety przygotowały gorącą wodę tj. wrzątek. Gospodarz uzbrojony w pistolecik piękny, chromowany, kaliber 7 mm, zaproponował żebym ja zastrzelił wieprza. Ja odpowiedziałem, iż nie mogę, nie umiem strzelać, nie jestem upoważniony przez władze do użycia broni palnej. Wtedy gospodarz przyłożył pistolet do łba wieprza, strzelił raz i drugi, a świniak tylko potrząsnął łbem. Wtedy do akcji przystąpiłem ja, ogłuszyłem świniaka 10 kg młotem i spuściłem krew. Jak umiałem, tak rozebrałem ubite zwierzę na poszczególne rodzaje mięsa, a kobiety wszystko przygotowały do słoi.

Ewakucja przez Zalew Wiślany do Gdańska

W końcu stycznia 1945 r. mój gospodarz został powołany do „Volksschturmu” – pospolite ruszenie. My zaś przygotowaliśmy się do ewakuacji. 4 lutego 1945 r. ruszyliśmy na zachód. W ostatniej chwili dołączył do nas mój kolega Wacław Warszewski, który razem ze mną był zwolniony z obozu koncentracyjnego i pracował w tej wsi, u sąsiada rolnika. On niestety ze swej „służby” nie był zadowolony. W czasie zawieruchy ewakuacyjnej, odłączył się i dołączył do nas, powoził drugą parą koni. Po różnych, mniej ciekawych przygodach, dotarliśmy do Braniewa. Dalsza jazda lądem była niemożliwa, bo Elbląg i okolice były już zdobyte przez Armię Czerwoną. Niemcy postanowili ewakuować ludność cywilną przez Zalew Wiślany z Braniewa do Kątów Rybackich, po lodzie. Grubość lodu wynosiła około 30 i 40 cm. Wozy konne ważono na brzegu braniewskim w Nowej Pasłęce. Nadwaga pozostawała na brzegu. Wyznaczono trasę przez Zalew po lodzie w pięciu rzędach, odległych od siebie około 100 m i wozy w rzędzie w odległości 30 i 40 m. Trasa wiodła z Nowej Pasłęki w kierunku Krynicy Morskiej, a dalej wzdłóż Mierzei Wiślanej, a dalej do Kątów Rybackich. Na wysokości Krynicy Morskiej zostaliśmy zbombardowani przez lotnictwo sowieckie.

Każde bombardowanie na lądzie budzi strach, ale niesamowite wrażenie wywołowuje bombardowanie na lodzie, gdzie nie ma żadnej możliwości schronienia się. Ja byłem w ostatnim, piątym rzędzie, patrząc od Mierzei. Po bombardowaniu pozostał niesamowity widok, duże przeręble – otwory w lodzie po wybuchających bombach, wypełnione skruszonym lodem, poszarpanym mięsem końskim i kawałkami ludzkiego ciała. Na powierzchni lodu szczątki wozów, ubrań i szczątki ludzi. Z Kątów Rybackich dotarliśmy do Gdańska. Tam umieszczono nas w koszarach wojskowych, pustych – wojska tam nie było.

Ten wytęskniony dzień wolności

W końcu lutego 1945 r. moi gospodarze postanowili dalej ewakuować się statkiem z Gdańska do Szczecina. Z zarządu Miasta Gdańska otrzymali pismo, w którym stwierdzono, iż ja (moje nazwisko i imię) jestem zoobowiązany doprowadzić dwie pary koni z wozami do Szczecina. Tak się też stało. Moi Niemcy popłynęli droga morską, a ja z kolegą Wackiem drogą lądową 1 marca 1945 r. dotarliśmy do Starego Glincza na Kaszubach. Tam zatrzymaliśmy się, droga była odcięta bowiem trwały zażarte walki o Kołobrzeg, o czym nie mieliśmy pojęcia. Czekaliśmy tam do 8 marca 1945 r., t.j. do nadejścia frontu. Tego dnia wieś została zajęta przez wojska radzieckie, które okopały się tuż za wsią bowiem przeszkodą była rzeka Radunia. Nakazano nam wycofać się poza linię frontu, tak to zostaliśmy oswobodzeni.

Postanowiłem, iż do domu pajadę tymi końmi, udałem się zatem na wschód. Zamierzałem dotrzeć do wsi Przewale na Zamojszczyźnie, gdzie mieszkał mój stryj imiennik – Jan Jakubiak. Mój kolega Wacek nie był zainteresowany posiadaniem koni ale stwierdził, iż pomoże mi dojechać do Przewala. Zamierzał potem przedostać się do swojej rodziny w Chełmie. Ruszyliśmy bez mapy, bez informatora, korzystając z informacji zapamiętanych ze szkoły. Jechaliśmy w kierunku Bydgoszczy, ale zawrócono nas z tej drogi, z uwagi na rozboje i grabieże w tych stronach. Zatem jechaliśmy na Toruń. Za Chełmżą zatrzymali nas jacyś cywile z opaskami MD na rękach i z karabinami. Po krótkiej rozmowie stwierdzili, iż zabierają nam konie i wozy na potrzeby wojskowe. Bez broni osobistej nie mieliśmy szans z tymi ludźmi, tak oto zostaliśmy „oswobodzeni” z koni i wozów. Ruszyliśmy pieszo i tak dotarliśmy do Torunia. W Komendzie Miasta wydano nam przepustki, upoważniające do poruszania się w kierunku domu, bezpłatnie pociągiem. Dojechaliśmy pociągami towarowymi do Warszawy, wysiedliśmy w zachodniej części miasta. Była to druga połowa marca 1945 r. . Przez gruzy zniszczonej Warszawy dotarliśmy do dworca kolejowego Warszawa Wschodnia. Z tego dworca już kursowały do Lublina pociągi osobowe. Podstawiony pociąg do Lublina załadowany był do granic możliwości. Nie było miejsca choćby na zderzakach. Ja z Wackiem i jeszcze kilka osób wsiedliśmy na dach i mocno zziębnięci dojechaliśmy do Dęblina, dalej było już dla nas miejsce w wagonie. Z przesiadkami, dojechałem 31 marca 1945 r. do Zamościa, przenocowałem na dworcu.

Koło mego życia zatoczyło się ostatnim rokiem

Rano ruszyłem pieszo do Przewala. Była już Wielkanoc 1 kwietnia 1945 r., na miejsce dotarłem około 9.00 rano. Stryj Jan nie poznał mnie. Ostatni raz widział mnie w 1938 r., znać iż przez siedem lat nieco się zmieniłem. Dowiedziałem się, iż moja mama z rodzeństwem mieszkają we wsi Zubowice, iż oto mijałem gospodarstwo, które mama otrzymała jako rekompensata, za mienie pozostawione na Wołyniu. Było to gospdarstwo poukraińskie. W tym czasie pozostała rodzina stryja wróciła z Rezurekcji z Tyszowiec. Wspólnie zasiedliśmy do śniadania. Koło mego życia zatoczyło się ostatnim rokiem, bowiem moja poniewierka zaczęła się właśnie od śniadania wielkanocnego 1943 r. . Po śniadaniu Wielkanocnym, stryj zawiózł mnie do Zubowic do domu, Mamy nie zastałem, była jeszcze w gościach w Perespie. W domu zastałem siostrę Marysię i brata Józefa. Wiadomość o moim powrocie z niewoli niemieckiej, rozeszła się po okolicy lotem błyskawicy. Mama wprost nie wierzyła, twierdziła iż to niemożliwe, sądziła iż to przykry żart na prima-aprilis. A jednak była to prawda. Gorąco i serdecznie przywitaliśmy się, ze łzami euforii w oczach. Moja rodzina była w komplecie, z wyjątkiem ojca, który stał się ofiarą ludobójstwa na Wołyniu.

Mama otrzymała gospodarstwo rolne z kompletnymi budynkami gospodarczymi i 15 ha ziemi jako rekompensatę. W tym czasie mieszkały razem z nami jeszcze dwie rodziny polskie z okolic Mircza w powiecie hrubieszowskim. Ludzie Ci byli ewkuowani w obawie przed bandami UPA, które w tym czasie grasowały na tych terenach i masowo mordowały zamieszkałych tam Polaków. Te rodziny powróciły spokojnie do domu dopiero po akcji „Wisła”. Rozpoczęliśmy gospodarowanie dorabiając się od początku, od pierwszej łyżki, noża i widelca. Nie było narzędzi, inwentarza żywego. Stopniowo jednak nasze zasoby powiększały się, ale najbardziej cieszylismy się, iż żyjemy, iż znów oto jesteśmy razem i iż w końcu skończyła się ta koszmarna wojna. Nadszedł czas zastanowienia się, co dalej.

My młodzi dorastaliśmy i już wiadzieliśmy, iż wszyscy nie utrzymamy się z tego gospodarstwa. Postanowiliśmy, iż w domu zostanie gospodarzyć Józio natomiast ja i Marysia poszukamy innych możliwości i tak się stało. Ja jako żołnierz Armii Krajowej (AK), oficjalnie nieujawniony, nie byłem mile widziany przez władzę ludową. Zatem zdecydowałem się, iż wyjadę w inne rejony kraju. Tak oto od 1 września 1955 r. zamieszkałem w miasteczku Prabuty na Pomorzu.

Prabuty, 27 styczeń 2005 r.

Jan Feliks Jakubiak

P.S.

[fragment wspomnień Jana Feliksa Jakubiak z kolonii Hirki, sołectwo Ossa, gm. Turzysk, powiat Kowel na Wołyniu, przepisał z nadesłanego oryginału i opracował S. T. Roch, 5 kwiecień 2011 r. Glasgow, Scotland]

Idź do oryginalnego materiału