Mur dla nielegalnych, dywan dla legalnych. PiS i podwójna gra w sprawie migracji

1 godzina temu

PiS ma swoje ulubione strachy na wróble. Raz jest to „ideologia gender”, innym razem „Bruksela”. Od lat jednak w czołówce lęków, którymi partia lubi szachować społeczeństwo, pozostaje imigracja. I nie chodzi tu o spokojną debatę nad tym, jak Polska powinna rozwiązywać wyzwania migracyjne. Nie – chodzi o prosty, medialny przekaz: my bronimy granicy, oni (czyli rządzący od 2023 roku) chcą otworzyć kraj na „nielegalnych”.

W tej narracji PiS stawia się w roli obrońcy narodu. Prezes Jarosław Kaczyński nie raz powtarzał, iż Polska „nigdy nie zgodzi się” na przyjmowanie nielegalnych imigrantów. Słowa mocne, łatwe do zapamiętania, dobrze brzmiące na wiecu. A jednak diabeł tkwi w szczegółach. Bo równolegle politycy PiS coraz częściej mówią: migracja tak, ale legalna. Przemysław Czarnek ujął to bez ogródek: „Legalna migracja zawsze jest potrzebna”. I zaraz dodał: „Deportacja każdego nielegalnego imigranta będzie w całości popierana przez PiS”.

Na pierwszy rzut oka – stanowisko jasne i logiczne. Ale kiedy przyjrzeć się uważniej, staje się ono wysoce dwuznaczne. Bo jeżeli imigracja jest akceptowana, tyle iż w „legalnym” wydaniu, to skąd ta cała narracja o zamykaniu granic? Skąd kampanie pełne obrazów „migrantów szturmujących płoty”?

W gruncie rzeczy mamy do czynienia z politycznym spektaklem. PiS znalazło wygodny podział: „nielegalni” to zagrożenie, „legalni” to konieczność gospodarcza. Takie ustawienie sprawy pozwala partii na dwa ruchy jednocześnie. Z jednej strony może podsycać emocje elektoratu, który boi się „obcych”. Z drugiej – nie zamyka drzwi przed przedsiębiorcami, którzy od lat sygnalizują, iż Polska potrzebuje pracowników z zagranicy. To sprytne, ale też cyniczne.

Problem polega na tym, iż granica między „legalnym” a „nielegalnym” jest w praktyce bardzo płynna. Decydują o niej przepisy, które można zmieniać w zależności od politycznych potrzeb. Wczoraj ktoś był nielegalny, jutro – dzięki ustawie – staje się legalnym pracownikiem budowy, magazynu czy gospodarstwa rolnego. I wtedy już PiS nie protestuje.

To rodzi pytanie: czy partia Kaczyńskiego naprawdę broni Polski przed „niechcianymi przybyszami”, czy raczej po prostu ustawia definicje tak, by zawsze móc powiedzieć, iż ma rację?

Warto przypomnieć, iż rząd PiS w latach 2015–2023 wcale nie zatrzymał fali migracji. Wręcz przeciwnie – liczba cudzoziemców pracujących w Polsce rosła, a Ukraińcy, Białorusini, Gruzini czy Nepalczycy stali się nieodzowną częścią rynku pracy. Partia o tym głośno nie mówiła, bo przecież wygodniej było udawać, iż Polska „nie przyjmuje migrantów”.

Dziś, będąc w opozycji, PiS powtarza tę samą grę. Podkreśla zagrożenia związane z „nielegalnymi” i równocześnie akceptuje „legalnych”. Z jednej strony straszy, z drugiej – milcząco godzi się na proces, który w praktyce zachodzi i będzie zachodził dalej.

Różnica jest taka, iż teraz PiS może jeszcze swobodniej krytykować każdy ruch rządu Tuska, niezależnie od jego treści. jeżeli rząd wzmacnia ochronę granic – PiS powie, iż za późno. jeżeli rząd otwiera kanały legalnej migracji – PiS przypomni, iż to niebezpieczne. A kiedy rząd próbuje balansować – PiS od razu oskarża o „niekompetencję”.

Ta strategia jest przewidywalna i schematyczna. I właśnie dlatego należy ją nazywać po imieniu. PiS nie ma spójnej polityki migracyjnej – ma tylko narrację, która pozwala mu jednocześnie siać strach i udawać pragmatyzm. To połączenie fałszywej surowości i ukrytej zgody.

Polska potrzebuje poważnej rozmowy o migracji: kto, w jakiej liczbie, na jakich warunkach. Potrzebuje też uczciwości wobec obywateli. Tymczasem PiS woli opierać się na strachu i manipulacji. To strategia krótkowzroczna, ale medialnie skuteczna.

Bo mur na granicy można pokazać w telewizji. A czerwony dywan dla „legalnych” imigrantów – ukryć w przypisie do ustawy.

Idź do oryginalnego materiału