Morawiecki zwietrzył szansę. I musiał o sobie przypomnieć

1 tydzień temu

Mateusz Morawiecki, były premier w rozmowie z reporterką Telewizji wPolsce24 podczas demonstracji przed Sądem Najwyższym raz jeszcze udowodnił, iż jego wizja demokracji to narzędzie do utrwalania własnych interesów politycznych.

Twierdząc, iż „wybory są taką ławą fundamentową demokracji” i „najważniejszym elementem ustroju demokratycznego”, Morawiecki buduje narrację, która brzmi pobożnie, ale w praktyce służy obronie wyników wyborów, które sam chce narzucić jako niepodważalne. Jego słowa to nie apel o jedność, a cyniczne wykorzystanie demokratycznych haseł do podgrzewania konfliktu.

Morawiecki z entuzjazmem wychwala zwycięstwo Karola Nawrockiego, przedstawiając je jako triumf „wbrew wszelkim przeciwnościom losu”. W jego retoryce Nawrocki pokonał nie tylko Rafała Trzaskowskiego, ale także „pieniądze z Zachodu”, media mainstreamowe, TVN, Onet, „Gazetę Wyborczą”, Brukselę i Berlin. Ta litania wrogów ma sugerować heroiczną walkę, ale w rzeczywistości jest próbą zasiania nieufności wobec instytucji i mediów niezależnych. Były premier pomija fakt, iż jego własna partia przez lata kontrolowała media publiczne, używając ich jako narzędzia propagandy. Oskarżając Zachód o finansowanie opozycji, Morawiecki nie przedstawia żadnych dowodów – to klasyczna zagrywka, by zdyskredytować przeciwników bez rzetelnej argumentacji.

Jego słowa o pojednaniu Polaków pod hasłem „po pierwsze Polska” brzmią jak pusty frazes, gdy w tym samym czasie podsyca podziały. „Polska jest dla wszystkich, także dla tych, którzy tutaj są w mniejszości” – mówi, ale jednocześnie ignoruje głosy tych, którzy nie poparli Nawrockiego, redukując ich do roli politycznych przegranych. To nie zaproszenie do dialogu, a arogancja zwycięzcy, który nie zamierza słuchać drugiej strony. Sugestia, iż zablokowanie zaprzysiężenia Nawrockiego wymagałoby wniesienia go „na własnych ramionach”, to nie tylko teatralny gest, ale i groźba eskalacji konfliktu, co kłóci się z deklarowanym pojednaniem.

Morawiecki atakuje też mecenasa Romana Giertycha, sugerując, iż ten buduje „sektę” lojalnych Tuskowi, oraz wzywa sympatyków PO do rozwagi, by „nie dali się porwać tym, którzy chcą zniszczyć demokrację”. To hipokryzja w czystej formie – człowiek, który jako premier nadzorował upolitycznienie sądownictwa i mediów, teraz poucza innych o „normalności”. Oskarżając Tuska i Trzaskowskiego o czerwoną kartkę, sam unika odpowiedzialności za lata rządów PiS, naznaczone kryzysem konstytucyjnym i konfliktem z Unią Europejską. Twierdzenie, iż „nie ma instytucji do przeliczenia głosów”, jest manipulacją – system wyborczy, choć nieperfekcyjny, działał zgodnie z prawem, a brak procedury nie uzasadnia podważania wyników.

Były premier zdaje się wierzyć, iż jego retoryka obroni Nawrockiego i PiS przed konsekwencjami. „Jeśli rząd może dalej rządzić, byle by rządził ambitnie”, to wezwanie do kontynuacji polityki, która przyniosła Polsce izolację i polaryzację. Morawiecki nie proponuje rozwiązań, a jedynie straszy chaosem, jeżeli jego wizja nie zatryumfuje. Jego apel o obronę demokracji jest pusty, gdy sam przez lata działał na jej szkodę, ograniczając niezależność instytucji.

Morawiecki po raz kolejny pokazuje oblicze polityka, który pod płaszczykiem obrony demokracji dąży do utrwalenia władzy. Jego słowa o pojednaniu są fałszem, gdy jednocześnie podsyca narrację o wrogach zewnętrznych i wewnętrznych. Polska tymczasem potrzebuje liderów, którzy szanują wolę wszystkich obywateli, a nie tylko tych, którzy poparli ich polityczne ambicje. Morawiecki, zamiast być głosem rozsądku, stał się symbolem politycznej hipokryzji, która tylko pogłębia kryzys zaufania.

Idź do oryginalnego materiału