Były premier Mateusz Morawiecki ponownie daje popis politycznej ekwilibrystyki. W wywiadzie dla Kanału Zero postanowił pouczać swojego następcę, Donalda Tuska, kreśląc obraz rządu, który „zużywa się szybciej niż im się wydawało”. Problem w tym, iż słowa Morawieckiego brzmią jak desperacka próba odwrócenia uwagi od bilansu własnych rządów, a jego krytyka bardziej przypomina narcystyczne odbicie w lustrze niż poważną analizę polityczną.
Morawiecki stwierdził: „Mamy 50 parę procent przeciwników rządu, 20 kilka procent zwolenników tego rządu”. Tyle tylko, iż dane z wrześniowego sondażu OGB mówią coś zupełnie innego. Poparcie dla rządu Donalda Tuska wzrosło o 4,7 punktu procentowego w porównaniu z sierpniem, a negatywne oceny spadły o 5 punktów. To fakt, który Morawiecki przemilczał. To właśnie typowa metoda PiS – wybierać wygodne liczby, a resztę skrzętnie ukrywać.
Były premier pozwolił sobie na osobistą wycieczkę wobec obecnego szefa rządu: „Obecny premier, mój następca, z tego co słyszę, jest takim adekwatnie raczej leniwym człowiekiem (…). Nie chce pracować te 14–16 godzin na dobę, raczej słynie z tego, iż się nie przepracowuje”.
I tu dochodzimy do sedna. Morawiecki sam przyznaje, iż w czasach jego rządów „pracował” po kilkanaście godzin na dobę. Ale czy Polacy rzeczywiście odczuli tę gigantyczną pracowitość? Czy drożyzna, galopująca inflacja, chaos w prawie, izolacja Polski w Europie i gigantyczne zadłużenie państwa to wynik pracy czy raczej jej groteskowej parodii? jeżeli efektem rzekomej 16-godzinnej harówki jest osiem lat rządów PiS, to może jednak wolimy premiera, który zamiast markować aktywność, po prostu skutecznie działa.
Morawiecki z emfazą stwierdził: „Będę bronił tych wielu naszych osiągnięć, tych ośmiu lat”. Tylko iż lista „osiągnięć” PiS-u wygląda dziś jak akt oskarżenia. To przecież rządy, które podporządkowały sobie Trybunał Konstytucyjny i sądy, upartyjniały media publiczne, rozdawały miliony swoim nominatów w spółkach skarbu państwa, a jednocześnie prowadziły Polskę ku politycznej izolacji w Unii Europejskiej.
Do historii przejdą także niekończące się afery – od respiratorów, przez Orlen i NBP, aż po fundusz sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry. To właśnie „osiągnięcia”, których były premier uparcie broni. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, iż im głośniej Morawiecki mówi o sukcesach, tym bardziej próbuje zagłuszyć wyrzuty sumienia.
Nie da się oprzeć wrażeniu, iż Morawiecki próbuje pisać nową historię – historię, w której on i PiS są ofiarami, a nie sprawcami kryzysów. „Idę drogą środka” – mówi były premier, jakby chciał udowodnić, iż jego rządy były syntezą najlepszych pomysłów z całej sceny politycznej. Problem w tym, iż nikt poza nim samym nie wierzy w tę opowieść. Wystarczy spojrzeć na kolejne wybory – PiS systematycznie traci poparcie, a społeczeństwo coraz wyraźniej mówi „dość”.
Dane OGB jasno wskazują, iż rząd Tuska powoli, ale konsekwentnie odbudowuje zaufanie. Oczywiście, połowa ankietowanych przez cały czas ocenia gabinet negatywnie, ale w polityce liczy się trend, a nie chwilowe wahania. To właśnie wzrost pozytywnych ocen i spadek negatywnych notowań świadczy o tym, iż Tusk – wbrew zarzutom Morawieckiego – nie jest biernym „dziadersem”, ale politykiem, który zyskuje poparcie tam, gdzie PiS je systematycznie tracił: w największych miastach, wśród młodych, wśród ludzi szukających stabilności.
Dziś Mateusz Morawiecki jest symbolem tej epoki: pompatycznych deklaracji, oderwania od faktów i wiecznego odwracania kota ogonem. Jego słowa mają jeden cel – utrzymać przy sobie elektorat, który wciąż wierzy w mit wielkich „osiągnięć” PiS-u. Ale dla reszty społeczeństwa jest jasne: osiem lat rządów tej partii to czas, który Polska musi odrabiać niczym stracone lekcje.
Czy Morawiecki naprawdę wierzy w to, co mówi? Być może. Ale to nie zmienia faktu, iż jego narracja brzmi dziś jak echo minionej epoki. Epoki, którą większość Polaków chce pozostawić za sobą.