W polityce często mówi się, iż upadek zaczyna się długo przed samym upadkiem. W przypadku Mateusza Morawieckiego to powiedzenie nabiera wyjątkowo gorzkiego sensu.
Były premier od miesięcy powtarza, iż „nie ma sobie nic do zarzucenia”, ale dziś to prokuratura ma zarzuty jemu. I to poważne. Oraz – co gorsza dla Morawieckiego – dotyczą one nie spraw pobocznych, ale decyzji podjętych z pozycji szefa rządu. Z pozycji odpowiedzialności, którą PiS lubił eksponować, ale której konsekwencji już nie chce ponosić.
Waldemar Żurek, minister sprawiedliwości, przekazał marszałkowi Sejmu Włodzimierzowi Czarzastemu oficjalne zawiadomienie dotyczące postawienia zarzutów trzem prominentnym politykom z czasów rządów PiS: Morawieckiemu, Mariuszowi Błaszczakowi i Janowi Krzysztofowi Ardanowskiemu. Jak podkreśliła rzeczniczka prokuratora generalnego, prok. Anna Adamiak, chodzi o zarzuty związane bezpośrednio z pełnieniem ich funkcji w Radzie Ministrów.
Morawiecki stoi dziś w centrum tej triady. Sprawa, którą zajmuje się prokuratura, dotyczy organizacji tzw. wyborów korespondencyjnych w 2020 r., przedsięwzięcia, które już wówczas budziło ogromne kontrowersje – przede wszystkim ze względu na gigantyczne koszty i brak podstaw prawnych. Były premier usłyszał zarzuty „przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków”, a więc sformułowania poważne, brzmiące bardziej jak akt oskarżenia wobec nieodpowiedzialnego urzędnika niż wobec szefa rządu dużego państwa.
Choć Morawiecki sam zrezygnował z immunitetu – próba politycznego blefu w stylu „nie mam nic do ukrycia” – trudno ignorować fakt, iż jego pozycja dramatycznie słabnie. Jeszcze kilka miesięcy temu przedstawiał siebie jako lidera alternatywnego wobec Jarosława Kaczyńskiego, polityka zdolnego poprowadzić PiS po przegranych wyborach. Dziś jego nazwisko pojawia się w kontekście Trybunału Stanu.
To właśnie ta instytucja, przez lata traktowana jako ciekawostka konstytucyjna, nagle wraca w sam środek debaty politycznej. W zawiadomieniu przekazanym przez Żurka znalazła się jednoznaczna sugestia: informacje te mogą „stanowić podstawę do rozważenia przez Sejm, czy […] naruszenia prawa mogą wypełniać znamiona deliktu konstytucyjnego, a tym samym czy zachodzą przesłanki do pociągnięcia Mateusza Morawieckiego […] do odpowiedzialności konstytucyjnej przed Trybunałem Stanu.”
To nie jest już kwestia politycznego wizerunku. To kwestia odpowiedzialności konstytucyjnej — najpoważniejszej, jaką może ponieść członek rządu.
Morawiecki, choć zwykle skłonny do publicystycznych popisów o „Polsce w ruinie, którą trzeba odbudować”, dziś sam staje się symbolem ruin — ruin po podejmowaniu decyzji wbrew prawu, wbrew zdrowemu rozsądkowi, a czasem choćby wbrew interesowi państwa. Wybory korespondencyjne były jednym z najbardziej spektakularnych projektów państwowego chaosu epoki PiS: bez ustawy, bez planu, za to z kosztami liczonymi w setkach milionów złotych.
Dziś wraca to do Morawieckiego jak bumerang.
Sprawa Błaszczaka i Ardanowskiego jedynie wzmacnia ciężar sytuacji. Choć dotyczą innych obszarów – ujawnienia dokumentów obronnych czy niegospodarności w KOWR – wszystkie trzy przypadki mają wspólny mianownik: nadużycie władzy. To właśnie ten element czyni sytuację byłego premiera szczególnie dotkliwą. Narracja PiS oparta na „odpowiedzialnym państwie” runęła bowiem dokładnie w miejscu, w którym dotknęła własnych liderów.
Morawiecki ma zatem poważne kłopoty – i to nie tylko prawne. Politycznie jest dziś bardziej samotny niż kiedykolwiek. Jego partia, niegdyś zachwycona technokratyczną fasadą, którą tworzył, teraz woli dystans. W PiS nie ma miejsca dla polityków z balastem, chyba iż są niezbędni do utrzymania dyscypliny. A były premier już nie jest niezbędny.
Jeśli sprawa trafi do Trybunału Stanu, Morawiecki przejdzie do historii — ale w sposób, którego z pewnością nie planował. I który będzie dla niego największą porażką polityczną od czasu, gdy zgodził się firmować wybory, które nigdy się nie odbyły.

9 godzin temu







