Jeszcze niedawno Mateusz Morawiecki był jedną z twarzy obozu władzy. To on miał nadawać partii nowoczesny, gospodarczy sznyt. Bankier w garniturze, europejski technokrata, który miał przekonać umiarkowanych wyborców, iż PiS to już nie tylko partyjna rewolucja spod znaku Kaczyńskiego, ale też odpowiedzialność i stabilność.
Dziś jednak obraz Morawieckiego wygląda zupełnie inaczej: coraz częściej przypomina figurę marginalną, odsuniętą w cień, pozbawioną realnego wpływu na decyzje i – co może boleć najbardziej – także na wizerunek partii.
Morawiecki przez lata walczył o pozycję w partii, w której nigdy nie był „swój”. Pochodził spoza pisowskiego matecznika, nie miał za sobą ani długoletniego stażu w strukturach, ani ideowego zaplecza. Jego atutem była technokratyczna narracja i wizerunek człowieka Zachodu. Ale w partii, w której najważniejszym kapitałem jest lojalność wobec Jarosława Kaczyńskiego i zdolność do mobilizowania twardego elektoratu, takie cechy mogą być zaletą tylko przez chwilę.
Dziś, gdy Morawiecki już nie pełni funkcji premiera, jego znaczenie wyraźnie spadło. W wewnętrznych sporach nie liczy się jako głos decydujący, ale co najwyżej jako ozdobnik. Brakuje mu zaplecza – i politycznego, i ideowego. Został zepchnięty do roli komentatora, a jego słowa coraz rzadziej odbijają się echem choćby w prorządowych mediach.
Były premier musi dziś mierzyć się z sytuacją, która dla człowieka przyzwyczajonego do blasku fleszy jest niezwykle trudna. Jeszcze wczoraj był w centrum uwagi – na konferencjach, w Brukseli, w telewizyjnych studiach. Teraz wydaje się, iż sam szuka okazji, by przypomnieć o swoim istnieniu. Pojawia się w mediach, komentuje wydarzenia, ale widać, iż nikt już nie traktuje go jako głównego rozgrywającego.
Morawiecki stara się odnaleźć w tej nowej rzeczywistości. W wywiadach kreuje się na polityka, który przez cały czas ma wizję dla Polski, w mediach społecznościowych przypomina swoje dawne osiągnięcia. Ale prawda jest taka, iż jego wpływ na bieg wydarzeń jest minimalny. To trudna lekcja upokorzenia dla kogoś, kto jeszcze niedawno rozdawał karty.
PiS to ugrupowanie, które nie zna pojęcia wdzięczności. jeżeli ktoś przestaje być potrzebny, gwałtownie trafia na boczny tor. Morawiecki, który miał być politycznym „produktem eksportowym”, dziś jest ciężarem. Jego wizerunek technokraty, który miał ocieplać partię w oczach Europy, przestał być atutem, gdy PiS sam ustawił się w roli wiecznego outsidera wobec Brukseli.
W dodatku w samej partii nigdy nie brakowało krytyków Morawieckiego. Uważali go za „ciało obce”, człowieka bez korzeni w pisowskim ruchu, który znalazł się na szczycie dzięki łasce Kaczyńskiego, a nie dzięki własnym zasługom w partyjnych szeregach. Teraz, gdy jego polityczna pozycja osłabła, te głosy brzmią coraz głośniej.
Morawiecki próbował budować własny mit – jako człowiek, który zna Europę, rozumie gospodarkę i potrafi łączyć świat biznesu z polityką. Ale mit ten okazał się krótkotrwały. W praktyce nie udało mu się ani przejąć sterów w partii, ani stworzyć własnej frakcji, ani choćby utrzymać autorytetu na dłużej. Dziś jest dowodem na to, jak kruche są kariery w polityce oparte na pożyczonym autorytecie.
Jarosław Kaczyński nie potrzebuje już Morawieckiego, a obóz byłej władzy znalazł nowych „przebojowych” polityków, którzy mają przyciągać uwagę. Dawny premier zaś coraz częściej sprawia wrażenie, iż sam nie wie, jaką rolę jeszcze może odgrywać.
Można się spierać, czy Morawiecki całkowicie zniknie z politycznej sceny. Być może jeszcze będzie próbował wracać – jako komentator, jako lojalny żołnierz partii, może choćby jako potencjalny kandydat na szefa rządu w przyszłości. Ale jedno jest pewne: czasy jego politycznej świetności minęły. Dziś to człowiek w cieniu, który z lidera stał się dodatkiem.
I właśnie to jest najważniejszy obraz obecnej sytuacji: Mateusz Morawiecki nie upadł nagle, nie został spektakularnie wyrzucony. Po prostu zgasł. A dla polityka, który marzył o wielkości, to być może najbardziej bolesny finał.