Były premier Mateusz Morawiecki znowu przemawia w tonie zatroskanego eksperta od finansów publicznych.
W nagraniu zamieszczonym w mediach społecznościowych ostrzega przed gwałtownym wzrostem ryzyka niewykonania budżetu i związanym z tym wzrostem kosztów obsługi długu. Alarmuje o konieczności nowelizacji budżetu, wskazuje na błędy obecnego ministra finansów Andrzeja Domańskiego i straszy drastycznymi cięciami w resortach. Tylko iż w tej narracji Morawieckiego brakuje jednego, kluczowego elementu – uczciwego przypomnienia, kto w pierwszej kolejności zadłużył Polskę na długie lata i doprowadził do destabilizacji finansów państwa.
Ministerstwo Finansów podało, iż po lipcu deficyt budżetowy wyniósł 156,7 mld zł, co stanowi już ponad połowę planu na cały rok i oznacza wzrost o 90 proc. w porównaniu z rokiem poprzednim. Dane są poważne i wymagają rzeczowej dyskusji. Jednak gdy krytykę wypowiada Morawiecki, trudno nie odnieść wrażenia, iż mamy do czynienia z polityczną amnezją. To właśnie jego rząd w latach 2016–2023 zadłużał Polskę w tempie niespotykanym od transformacji, ukrywając część wydatków w funduszach pozabudżetowych i obciążając przyszłe pokolenia gigantycznymi kosztami.
Odpowiedzialność za dzisiejszą sytuację nie spada więc wyłącznie na obecny rząd, który próbuje realizować zapowiedziane reformy i jednocześnie naprawiać to, co zostało przejęte w stanie głęboko naruszonym.
Morawiecki, podobnie jak jego partyjni koledzy, lubi używać dramatycznych porównań. „Bal na Titanicu” – tak komentuje obecną sytuację. Problem w tym, iż to on sam przez lata prowadził orkiestrę. Ukrywanie realnego deficytu w Funduszu Przeciwdziałania COVID-19 czy w Funduszu Wsparcia Sił Zbrojnych było niczym innym jak kreatywną księgowością. Oficjalne wskaźniki wyglądały przyzwoicie, ale dług i zobowiązania rosły w tempie przyspieszonym, aż do momentu, gdy rachunek stał się nie do ukrycia.
To Morawiecki uczynił z długu instrument politycznego marketingu – finansował nim transfery socjalne, kampanie wyborcze i spektakularne projekty inwestycyjne, często bardziej widowiskowe niż realnie potrzebne.
Nie sposób zaprzeczyć, iż pandemia i wojna w Ukrainie wymagały dodatkowych nakładów. Jednak większość państw Unii, po początkowym wzroście zadłużenia, zaczęła stopniowo wracać na ścieżkę stabilizacji. Polska pod rządami PiS poszła inną drogą – wydatki rosły szybciej niż możliwości gospodarki, a przyszłość budżetu była zastawiana na kolejne lata.
Morawiecki dobrze wie, iż obecny deficyt jest konsekwencją właśnie tej polityki „życia na kredyt”. Zamiast przyznać się do błędów, woli udawać, iż całe zamieszanie zaczęło się dopiero wtedy, gdy stery przejął rząd Donalda Tuska.
Czy obecny budżet wymaga nowelizacji? Być może. Skala deficytu i trudne prognozy gospodarcze mogą do tego zmusić. Jednak warto pamiętać, iż nowelizacja to narzędzie prawne, które ma pomóc w przywróceniu równowagi, a nie dowód na katastrofę. Katastrofą była polityka zadłużania ponad miarę, prowadzona przez lata w atmosferze samozadowolenia i propagandy sukcesu.
Morawiecki stara się dziś przedstawiać jako ten, który ostrzega przed skutkami błędów innych. W rzeczywistości ostrzega przed skutkami własnych decyzji.
Były premier lubi powtarzać, iż „za błędy rządu zapłacimy wszyscy”. To prawda, ale dotyczy to także jego rządów. Już dziś koszt obsługi długu sięga rekordowych poziomów, a każdy kolejny kredyt zaciągnięty w poprzednich latach trzeba spłacać z odsetkami. Obciążenie to ponoszą nie abstrakcyjne „instytucje”, ale obywatele – poprzez podatki, inflację czy ograniczenie wydatków na usługi publiczne.
W swojej narracji Morawiecki próbuje kreować się na strażnika stabilności finansów. W rzeczywistości jednak to on był głównym architektem modelu, w którym krótkotrwały zysk polityczny był ważniejszy od długofalowej równowagi. Dziś, gdy rachunek trafia na stół, były premier udaje, iż nie pamięta, kto go wystawił.