Mateusz Morawiecki znów zabrał głos. Były premier, dziś wiceprezes PiS, publikuje w mediach społecznościowych kolejne spoty, w których z przejęciem radzi, jak ratować Polskę.
Tym razem apeluje o „uwolnienie polskiego sektora dronowego”. Padają poważne słowa o deregulacji, elastyczności, potrzebie szybkiego dostosowania się do wymagań pola walki. „Mamy know-how, świetnych polskich inżynierów, potencjał polskich firm. Teraz czas na natychmiastowe działania deregulacyjne” – słyszymy w nagraniu.
Problem w tym, iż te rady płyną z ust człowieka, który przez lata sam miał wszystkie narzędzia, aby te zmiany wprowadzić – i niczego nie zrobił.
Morawiecki dziś występuje w roli eksperta, niemal jakby od dawna nie miał nic wspólnego z władzą. „Polski rząd musi w końcu zacząć działać” – woła w swoim spocie. Słowa trafne, ale czytelnikowi trudno nie zadać pytania: a gdzie pan był, panie premierze, gdy rządził pan krajem przez pięć długich lat?
To właśnie Morawiecki odpowiadał za budżety, priorytety zbrojeniowe i strategię gospodarczą państwa. To on miał realny wpływ na to, czy sektor dronowy dostanie szansę, czy też ugrzęźnie w biurokracji. I co się stało? Drony pozostały w sferze projektów i obietnic, a polska armia – mimo wojny tuż za granicą – kupowała sprzęt za miliardy za granicą, zamiast rozwijać krajowy potencjał. W tym sensie dzisiejszy Morawiecki przypomina „wujka dobra rada” z rodzinnych spotkań – tego, który zawsze wie najlepiej, co trzeba zrobić, ale nigdy sam nie bierze się do roboty. A im mniej znaczy w polityce, tym chętniej mówi innym, jak mają działać.
PiS-owska propaganda próbuje jeszcze malować go na wizjonera i stratega, ale trudno nie zauważyć, iż w partii Kaczyńskiego jego rola staje się coraz bardziej marginalna. Rządzi Donald Tusk, ton PiS nadaje Jarosław Kaczyński, a Morawiecki – nagrywa filmiki na Facebooka.
„Ostatnie wydarzenia nad polskim niebem dowiodły, iż potrzebujemy nowoczesnego systemu monitorowania” – mówi były premier. Zgoda. Ale przecież to on sam przez lata ignorował ostrzeżenia ekspertów. Gdy ukraińskie miasta bombardowały rosyjskie rakiety, gdy w Przewodowie spadł pocisk, w rządzie Morawieckiego panował chaos informacyjny. Wtedy nie było mowy o szybkim „dostosowywaniu się do pola walki”. Było raczej nerwowe zrzucanie winy na innych i chowanie głowy w piasek.
Morawiecki dziś mówi o „współpracy polityków, przedsiębiorców, naukowców, wojskowych”. Brzmi pięknie. Tyle iż jego rząd przez lata prowadził politykę centralizacji, upartyjnienia i braku zaufania do kogokolwiek spoza własnego obozu. Prywatne firmy z sektora zbrojeniowego były spychane na margines, wojsko podporządkowano partyjnej narracji, a naukowcy alarmujący o zaniedbaniach byli ignorowani. Dlatego trudno nie odebrać tych apeli jako pustej retoryki człowieka, który miał szansę coś zrobić, a dziś odgrywa rolę komentatora politycznego.
„Polska, aby być bezpieczna, musi być silna wielowymiarowo” – przekonuje Morawiecki. To prawda, ale to zdanie z jego ust brzmi jak kpina. Bo Polska przez lata rządów PiS nie stała się silniejsza. Stała się bardziej podzielona, osłabiona instytucjonalnie i uzależniona od kaprysów jednej partii.
Morawiecki miał być premierem, który da gospodarce impuls modernizacyjny. Został politykiem, który dziś nagrywa spoty pełne ogólników i rad, które sam powinien dawno wprowadzić w życie. Przypomina dziś zaś piłkarza, którego trener posadził na ławce rezerwowych. Z trybun chętnie podpowiada kolegom, jak strzelać gole, ale gdy sam grał na boisku, nie potrafił trafić do bramki.
„Polski rząd musi w końcu zacząć działać” – powtarza były premier. I ma rację. Tyle iż jego głos brzmi jak spóźnione echo. Bo jeżeli ktoś miał szansę działać, a tego nie zrobił, nie staje się autorytetem. Staje się właśnie „wujkiem dobra rada”, którego wszyscy słuchają z grzeczności, ale nikt już nie traktuje poważnie.