Dla jednych wolność słowa to tylko przykrywka dla trolli i hejterów, a sekcja komentarzy to bagno, w które nie warto się zanurzać. Dlatego lepiej po prostu wyłączyć możliwość komentowania. Proste, prawda? Wzorem mistrza monologu postanowiłem sprawdzić, jak to działa. Co sądzicie o takim rozwiązaniu? Prawda, iż lepsze?
Wiem, wiem – nie możecie odpowiedzieć. Ale jestem dziwnie spokojny, iż się ze mną zgadzacie. W końcu brak sprzeciwu to przecież najlepszy dowód na zgodność poglądów.
Wracając do sedna – na moim blogu bywało różnie. Były wulgaryzmy, były obelgi, niekiedy skierowane bezpośrednio we mnie i moją rodzinę. Mimo to przez długi czas uparcie trwałem przy wolności słowa i nie moderowałem komentarzy. Wierzyłem, iż z czasem nauczymy się kulturalnie dyskutować i wypracujemy standardy rozmowy. Przez jakiś czas rzeczywiście tak było.
Co zniszczyło tę koncepcję? Polityka.
Zwłaszcza w okresach wyborczych liczba hejterskich wpisów rosła lawinowo. To już nie były pojedyncze przypadki, ale fala chamstwa, wulgarności i bezmyślnego obrażania – niemal lustrzane odbicie debaty publicznej na szczeblu ogólnokrajowym. Wtedy podjąłem decyzję o wprowadzeniu moderacji. Potem pojawił się szczegółowy regulamin bloga, którego staram się przestrzegać.
Czy to rozwiązało problem? Niestety, nie.
Wciąż balansuję na cienkiej linii między dbaniem o jakość dyskusji a zachowaniem wolności słowa i prawa do krytyki. Gdybyśmy tylko potrafili wyrażać swoje opinie w sposób kulturalny! Ale czy dziś w ogóle istnieją jeszcze coś takiego jak “normy” i “zasady”? A może to już tylko relikty minionej epoki?
I tak dochodzimy do kluczowego pytania: czy moje złote myśli, pozbawione możliwości komentowania i odniesienia się do nich, to krok w dobrą stronę? A może wręcz przeciwnie?
Zawsze możecie wyrazić swoją opinię dzięki odpowiednich emotek – wystarczy kliknąć “lubię to”. Tylko czy to jeszcze jest dyskusja?
Przyznaję, iż pisanie bez interakcji to dla mnie dziwne doświadczenie. Każdy tekst jest przecież zalążkiem rozmowy, punktem wyjścia do wymiany myśli.
Tymczasem coraz trudniej o sensowną dyskusję, bo niemal każdy temat zostaje zawłaszczony przez ludzi “zaangażowanych politycznie”. To oni nadają ton rozmowie, skutecznie zniechęcając do udziału w niej „zwykłych” czytelników.
Jeśli regularnie zaglądacie na mojego Facebooka, na pewno rozpoznajecie stałych komentujących. Można bezbłędnie przewidzieć ich stanowisko w każdej sprawie – niezależnie od tematu. Dotyczy to zarówno zwolenników, jak i przeciwników. Bywa, iż wśród dziesiątek komentarzy trudno znaleźć choćby jeden od kogoś nowego, spoza tego hermetycznego kręgu.
I tu pojawia się fundamentalne pytanie: skoro dyskutujemy tylko we własnym, podzielonym na frakcje gronie, to czy ta dyskusja ma jeszcze sens?
Zadziwiający dylemat, prawda?
Z sondy w poprzednim poście wynika, iż coraz więcej osób dostrzega problem i zniechęca się do dyskusji internetowych. Gdzieś zagubił się ich sens. Z jednej strony krzykacze i hejterzy. Z drugiej strony całkowita blokada możliwości wymiany poglądów i partyjne monologi. Dwie skrajne, radykalne koncepcje. I jak to z radykalizmem bywa – obie zupełnie pozbawione sensu. Może jeszcze kiedyś wróci normalność… Jest szansa? Jak sądzicie?
PS. To raczej eksperyment socjologiczny niż faktyczny kierunek, w którym chciałbym czy zamierzam zmierzać. Na pewno jednak jest to temat, o którym warto… podyskutować