W tytule niniejszego tekstu nawiązuje do znanej (kiedyś) i ważnej (do dziś) książki Aleksandra Bocheńskiego, przy czym owe dzieło analizowało problem głupoty „w Polsce” a nie „polskiej” (to nie to samo). Powoli już wymiera pokolenie, które czytało (często wielokrotnie) tę książkę. Można również zasadnie podejrzewać, iż prawdziwe polskie elity polityczno-medialne nie splamiły się jej lekturą, a zacytowanie jakichkolwiek jej fragmentów byłoby przez oficjalnych i samozwańczych cenzorów uznane za „wpisywanie się w prokremlowską narracje”, ponieważ autor tej książki niestety ani razu nie zadeklarował się jako „sługa Narodu Ukraińskiego” i – co jest szczególnie godne potępienia – nie wyraził wiernopoddańczego hołdu „światowemu przywództwu”. Że też takie książki tolerowane są jeszcze w bibliotekach publicznych: przyjdzie jednak czas na „atlantyckie sprzątanie”.
Dopóki jeszcze można (?) trochę „rezonować” postaram się dopisać niewielki aneks współczesny do dziejów naszej, prawdziwie polskiej głupoty. Źródłem inspiracji jest oczywiście historia współczesna III Rzeczpospolitej, czyli prześwietny okres naszej niepodległości i (całkowitej) przynależności do Zachodu. Zacznę jednak od zdefiniowania kluczowego pojęcia: głupotę rozumiem w sposób niewyszukany, wręcz tradycyjny: na to miano zasługuje każde dobrowolne działanie i zaniechanie naszych rodaków na własną szkodę: głupcem jest ten, kto bez przymusu szkodzi Polakom i Polsce, bo tylko wtedy jest to nasza, polska głupota. Na to miano oczywiście nie zasługują obcy: bardzo często wrogie działania wobec nas są w ich żywotnym interesie i z ich punktu widzenia zasługują oni na miano „racjonalnych” a choćby „mądrych”: przecież ich działania na naszą szkodę z reguły są dla nich korzystne (nic oryginalnego).
Nasza głupota, będąca istotną częścią naszego wielkiego duchowego dziedzictwa, prawdopodobnie ma mocne podstawy: wynika z wielowiekowej tradycji i przywiązania do potrzeby szkodnictwa, względnie jest wynikiem ogłupiania w wykonaniu zarówno naszych bliższych i dalszych sąsiadów, a zwłaszcza (strategicznych i niestrategicznych) sojuszników. Może być również owocem spontanicznych zachowań wypływających z naszej szerzej, często głęboko polskiej (patriotycznej) inicjatywy. Można więc podzielić głupotę na niezawinioną (daliśmy się nieświadomie i skutecznie ogłupić lub nie wiedzieliśmy, iż robimy coś głupiego) albo zawinioną, a zwłaszcza umyślną: chcieliśmy być głupi i z premedytacją realizujemy tę istotną misję.
Jedną z najważniejszych i już nieodwracalnych podręcznikowych głupot współczesnych było celowe głębokie zubożenie większości obywateli (wszystkich?) naszego kraju, niszczenie ich źródeł zarobkowania, likwidowanie miejsc pracy faktycznie po to, aby zmusić ich „ekonomicznie” do emigracji zarobkowej. Gdzie? Oczywiście na „Zachód”. Przed trzydziestu laty nikomu u nas nie przychodziło do głowy, iż najważniejszym dobrem dla bogatych państw zachodnich są dorośli, chętni do pracy ludzie, którzy za marne grosze będą harować na jego korzyść. W związku z tym, iż już wtedy ów Zachód był w trwającym do dziś beznadziejnym dołku demograficznym, a jego obywatele nie wyrażali przesadnej chęci do pracy. Aby ktoś na nich tyrał, trzeba było rozwalić co pewien czas jakieś ościenne państwo i wycisnąć zeń wszystko co się da, a zwłaszcza kilka milionów ludzi. Najpierw trzeba było ich zubożyć i pozbawić w swoim kraju jakichkolwiek perspektyw. Naszą głupotą było (i jest) bezrefleksyjne podporządkowanie się a choćby wsparcie dla różnych „radykalnych reform wolnorynkowych” i powtarzanie do dziś, iż były one naszym „sukcesem”. Straciliśmy w tym czasie około dwóch milionów najbardziej aktywnych, dzietnych i chętnych do roboty ludzi, którzy tu już do nas nie wrócą. Oszukujemy się, iż mamy dziś niskie bezrobocie: jest wręcz odwrotnie – nie mamy pracy dla wygnanych przez narzuconą biedę ludzi; w ich miejsce po trzydziestu latach sprowadzamy gastarbeiterów z Azji i Afryki, co jest chyba ukoronowaniem naszej głupoty.
Trzeba bowiem znać najważniejsze prawa dziejowe rządzące naszą głupotą: czym dłużej afirmujemy ów stan, tym rośnie nasza chęć podejmowania kolejnych i bardziej odważnych przedsięwzięć na tej niwie. Nie dopuszczamy choćby myśli, iż to, co jest naszym historycznym dorobkiem, było dla większości obywateli (i naszego państwa) pasmem szkodnictwa, a przetrwaliśmy głównie dzięki słabości lub niekompetencji głupich szkodników.
Nowym przykładem głupoty jest kontredans szkodników, którzy do niedawna sami siebie nazywali „sługami narodu ukraińskiego”. Od początku przecież wiadomo, iż interesy państwa rządzonego przez post banderowskie elity, są z istoty sprzeczne z dobrem Polski i Polaków nie tylko na rynku rolnym – my produkujemy mało i drogo, oni dużo i tanio. Ta wersja kijowskich rządów gloryfikuje pamięć sprawców ludobójstwa obywateli polskich w czasie II wojny światowej, nawiązując do tradycji tzw. Ukraińskiej Republiki Ludowej z 1918 roku, której granice obejmowały po Pokoju Brzeskim istotną część obecnej wschodniej Polski (w tym całe Podlasie). Czy zwycięski Kijów upomni się po wojnie o „swoje ziemie”? Przecież w naszym interesie jest ochrona polskiego interesu, czyli trzymanie tego państwa na bezpieczny dystans: nie powinno ono przegrać, ale również nie powinno ono wygrać swojej (nie „naszej”) wojny z Rosją, bo powtórzy się syndrom Afganistanu: skoro uzbrojeni w trampki i kałasznikowy młodzi ludzie dali solidny łomot dwóm supermocarstwom, które za każdym razem musiały uciekać w popłochu, to nikt nie narzuci im swoich interesów. Będą rządzić bardzo długo (nie tylko w Kabulu). Podobnie będzie z Zielonymi Trubadurami, jeżeli dzięki wsparciu „całego wolnego świata” i nieudolności Rosji ich kleptokracja wygra w tej wojnie. Wtedy my na pewno przegramy tę wojnę, mając zwłaszcza pod swoim dachem dwumilionową diasporę ukraińską. W naszym interesie jest pokój na wschodzie bez zwycięzców a mówiąc bez ogródek głębokie osłabienie obu walczących stron (bez złudzeń). jeżeli ustawiliśmy się na wiele lat jako nieprzejednany i zacietrzewiony wróg Rosji, a Zieloni Trubadurzy nie zmienią swoich żądań wobec Polski (bo nie zmienią), to korzystny scenariusz dla nas jest tylko jeden.
Oczywiście nie musieliśmy doprowadzić się do tak dramatycznej sytuacji, ale jak zawsze kierowała nami nadrzędna potrzeba szkodnictwa, która trwale wpisała się już do dziejów naszej głupoty. Najbardziej żałośni są ci szkodnicy, którzy dziś biadolą nad „niewdzięcznością Ukraińców”, którzy wzięli wszystko co im za darmo daliśmy, a teraz chcą więcej: oni kierują się dość prostą „filozofią”: gdy naiwniacy dają, to trzeba brać i „nie kwitować”.
Od prawie dwóch lat twierdzę, iż wyrzeczenia Polaków narzucone nam przez miejscowych „sługusów” narodu ukraińskiego, nie mają żadnego znaczenia dla wyników tej wojny, którą zakończy „światowe przywództwo” wtedy, kiedy to będzie chciało. A my zostaniemy jak zawsze „oszukani i zdradzeni” (tym razem nie tylko przez Zachód). Ale będzie to już chyba „Piąta Zdrada Zachodu”.
Witold Modzelewski