Mocne słowa Sikorskiego. Nawrockiego zamurowało

5 godzin temu
Zdjęcie: Nawrocki


W polskiej dyplomacji trudno dziś o mocniejszy głos niż ten, który w środę wybrzmiał z sejmowej mównicy. Radosław Sikorski – polityk, który na europejskich salonach spędził dekady, a nie jedynie liczone w godzinach wizyty kurtuazyjne – zdecydował się powiedzieć głośno to, co dla wielu obserwatorów życia publicznego jest oczywiste: antyunijny dryf części obozu prezydenckiego i polityków PiS jest realnym zagrożeniem dla pozycji Polski.

Nie mówił tego tonem podniesionym. Mówił tonem dojrzałej troski, która ma solidne podstawy. „Gdy wypowiada się pan w duchu antyunijnym, to nie reprezentuje pan stanowiska Polski” – zwrócił się Sikorski do prezydenta Karola Nawrockiego. Słowa chłodne, wyważone, ale równocześnie dramatycznie potrzebne w czasach, gdy antyeuropejska retoryka przestała być marginesem, a stała się środkiem ciężkości politycznej opowieści prawicy.

W swoim wystąpieniu minister nie uciekł od szerszego kontekstu. Przypomniał, iż krytyka Unii Europejskiej nie jest zakazana, ani choćby niewskazana. Wręcz przeciwnie – bywa konieczna. Ale, jak trafnie zauważył: „krytyka dzieli się na dwa rodzaje: taką, która zmierza do poprawy, i taką, która zmierza do zdyskredytowania i zniszczenia”. To rozróżnienie powinno być oczywiste, a jednak w polskim życiu publicznym trzeba je przypominać jak elementarz.

Tymczasem w retoryce części obozu PiS – tej współtworzonej dziś także przez Pałac Prezydencki – coraz częściej pojawia się narracja, iż integracja europejska to „spisek wymierzony w Polskę”. Sikorski odpowiada na to wprost: to nie konstruktywna krytyka, ale polityczna gra, która „przygotowuje psychologiczny i polityczny grunt pod wyjście z Unii Europejskiej, pod polexit”.

I w tym miejscu nie sposób odmówić mu racji. Bo jeżeli przez lata powtarza się obywatelom, iż Bruksela jest wrogiem, iż Unia szkodzi Polsce, iż integracja to zamach na suwerenność – to przestaje być retoryką, a zaczyna stawać się realnym programem.

Najostrzej wybrzmiało to wtedy, gdy minister Sikorski powołał się na upoważnienie premiera i jednoznacznie wezwał Nawrockiego do respektowania konstytucyjnych ram współpracy. „Nie reprezentuje pan stanowiska Polski, a jedynie swoje i swojej kancelarii” – stwierdził, dodając, iż prezydent nie kandydował „pod hasłem Polexitu”.

Trudno o bardziej dobitne przypomnienie, iż prezydentura nie jest prywatnym projektem ani ideologicznym wehikułem jednej partii. Tymczasem PiS przez lata traktował urząd prezydenta jak przedłużenie własnej władzy, narzędzie, a nie instytucję służącą całemu państwu.

W dalszej części wystąpienia Sikorski odniósł się do zaplanowanej wizyty prezydenta na Węgrzech – kraju, który „jest najbardziej antyukraiński w UE”. To zdanie z pewnością zabolało część prawicy, która z Budapesztem łączyła przez lata ideologiczną wspólnotę. Ale znów: to diagnoza, nie złośliwość.

Minister przepomniał, iż węgierskie weto blokuje m.in. wypłatę 2 mld zł na modernizację polskiej armii i rozpoczęcie rozmów o dalszej integracji Ukrainy z UE. Dlatego jego apel do prezydenta był konkretny i pragmatyczny: „może pan zabiegać o wycofanie węgierskiego weta”.

PiS od lat powtarza, iż „broni polskiej suwerenności”, ale w praktyce wpycha nas w objęcia tych, którzy sabotują europejskie bezpieczeństwo. Sikorski ma odwagę to nazywać.

W świecie, w którym polityczny krzyk ma większą siłę rażenia niż racjonalne argumenty, wystąpienie Sikorskiego było czymś rzadkim: próbą przywrócenia polityce odpowiedzialności.

PiS od lat uczy swoich wyborców, iż Unia Europejska to wróg. Sikorski przypomina, iż to największe polityczne osiągnięcie Polaków po 1989 roku. I iż nie można tego osiągnięcia oddawać w imię partyjnej licytacji na antyeuropejskie hasła.

W tym sensie jego głos nie był tylko komentarzem do bieżących wydarzeń. Był sygnałem alarmowym. Sygnałem, którego nie wolno lekceważyć.

Idź do oryginalnego materiału