Jarosław Kaczyński po raz kolejny stanął przed uczestnikami Marszu Pamięci miesięcznicy smoleńskiej i po raz kolejny wygłosił przemówienie, które pokazuje nie tyle jego polityczną determinację, ile coraz głębsze oderwanie od realnej rzeczywistości politycznej. W momencie, gdy Polska walczy z rzeczywistymi wyzwaniami — od bezpieczeństwa, przez integrację europejską, po gospodarkę — prezes PiS zatapia się w narracji, która bardziej przypomina zamknięty mit niż analizę współczesnego świata.
„Pamięć powinna trwać, tak jak i wiara w to, iż ta prawda o zamachu, prawda o wielkiej zbrodni, która miała ostatecznych wykonawców w Moskwie, ale z całą pewnością byli także inni i o tych innych też musimy się kiedyś wszystkiego dowiedzieć” — mówił Kaczyński przed Pałacem Prezydenckim. Trudno nie zauważyć, iż w tym zdaniu zawiera się kwintesencja politycznej strategii PiS ostatniej dekady: niedopowiedziana insynuacja, wieczny stan oskarżenia, odwołanie do „innych”, którzy mają być tajemniczym ogniwem wielkiego spisku.
Problem polega na tym, iż ta narracja nie tylko nie ma oparcia w ustaleniach komisji państwowych, ekspertów ani prokuratury, ale też traci rezonans społeczny. Dziś brzmi jak refren, którego melodia z czasem stała się pusta. Tymczasem Kaczyński wciąż powtarza: „To się nie udało. I podtrzymywanie pamięci o tym było tak bardzo ważne, bo chciano koniecznie tę pamięć zabić”. Jego opowieść o rzekomym „zamachu smoleńskim” jest jak polityczny perpetuum mobile — im słabsze argumenty, tym mocniejsze emocje.
Jeszcze bardziej symptomatyczna jest część przemówienia, w której prezes mówi o polskiej polityce międzynarodowej: „Poprzez różne zabiegi na wschód od naszych granic, ale nie chodzi o Rosję, ale także na zachód od naszych granic, ale nie chodzi o Niemcy, to się udawało”. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż Kaczyński mówi tu nie o polityce, ale o jakimś alternatywnym świecie, w którym Polska była potęgą dyplomatyczną, a sukcesy pojawiały się bez wskazania ich źródła i bez dowodów na trwałość.
Jednocześnie prezes znów wraca do opowieści o „furii przeciwników”, „okrągłostołowym systemie” i jedynej prawdziwej głowie państwa „niebędącej współpracownikiem SB”. Ta retoryka, znana od lat, dziś brzmi już jak echo retorycznych nawyków, których nie da się wyplenić — ale których skuteczność w realnej polityce jest coraz mniejsza.
Kaczyński twierdzi również: „Straciliśmy naprawdę bardzo wielu ludzi, którzy mogliby dzisiaj bardzo dobrze służyć naszej ojczyźnie”. W tej frazie pobrzmiewa nie tylko smutek, ale przede wszystkim próba politycznej legitymizacji własnego środowiska poprzez tworzenie listy domniemanych „utraconych bohaterów”, których rzekomy brak ma tłumaczyć dzisiejszą słabość PiS.
Najbardziej uderzają jednak słowa: „Wierzę głęboko, iż ta prawda o zamachu… wyjdzie na jaw”. Kaczyński zdaje się mówić już nie do narodu, nie do partii, ale do samego siebie. Jakby długo powtarzana teza zamieniła się w przekonanie, które nie potrzebuje ani faktów, ani dowodów. A może przeciwnie — potrzebuje ich tak bardzo, iż ich brak wymaga coraz bardziej karkołomnych konstrukcji myślowych.
I tu dochodzimy do sedna. Jarosław Kaczyński stracił kontakt z polityczną rzeczywistością nie dlatego, iż brakuje mu inteligencji czy doświadczenia. Stracił go, bo świat, który budował przez lata, przestał istnieć. Polska polityka poszła dalej. Zmieniły się pokolenia wyborców, zmieniły się tematy, zmieniły się sojusze międzynarodowe. Zmieniło się także znaczenie emocji politycznych. Tymczasem Kaczyński pozostaje zakładnikiem mitu Smoleńska — mitu, który na własne życzenie zamienił w fundament swojej politycznej tożsamości.
Dzisiejsze wystąpienia prezesa PiS nie są już analizą, strategią ani diagnozą. Są politycznym świadectwem człowieka, który dawno przestał widzieć świat takim, jaki jest — i kurczowo trzyma się świata, który istnieje tylko w jego słowach.

11 godzin temu







