Wizyta prezydenta Karola Nawrockiego w USA miała być pokazem jedności i siły polskiej dyplomacji. Zamiast tego stała się demonstracją politycznej pychy i osobistej rozgrywki przeciwko własnemu rządowi. W miejsce spójnej strategii usłyszeliśmy słowa o „urojeniach” ministrów i o „nieudolności” gabinetu. Tylko czy Polska może sobie pozwolić, by w najważniejszych relacjach zagranicznych liczył się już nie kraj, ale ambicje jednej osoby?
Podróże głowy państwa do stolic największych sojuszników zwykle postrzega się jako szansę na wzmocnienie pozycji kraju na arenie międzynarodowej. Spotkania w Gabinecie Owalnym, rozmowy z urzędującym prezydentem USA – dziś Donaldem Trumpem – to momenty, w których liczy się spójny przekaz, wspólna strategia i zdolność do reprezentowania całego państwa, nie jednej osoby. Tymczasem wizyta prezydenta Karola Nawrockiego w Waszyngtonie obnażyła coś przeciwnego: politykę na własny rachunek, prowadzoną kosztem rządu, a w konsekwencji – kosztem Polski.
Już pierwsze słowa prezydenta po spotkaniu z Donaldem Trumpem budziły konsternację. „W Waszyngtonie reprezentowałem rację państwa polskiego, wykonując też zadanie, którego polski rząd nie potrafi wykonać” – podkreślił Nawrocki. Trudno o mocniejsze oskarżenie pod adresem własnego gabinetu, wypowiedziane dodatkowo za granicą, w obecności amerykańskich partnerów. W polityce międzynarodowej liczy się jedność – jeżeli przywódca państwa otwarcie kwestionuje kompetencje swojego rządu, daje światu sygnał, iż w Polsce brakuje spójności, a kanały komunikacji są sparaliżowane.
Spotkanie z urzędującym prezydentem USA powinno być przede wszystkim okazją do prezentacji wspólnego stanowiska całego państwa. Zamiast tego Nawrocki nadał mu charakter osobistej demonstracji. Dla wielu obserwatorów stało się ono symbolem gry prowadzonej na własny rachunek, bardziej podporządkowanej wizerunkowi samego prezydenta niż interesom Polski.
Prezydent miał prawo podkreślać wagę swojej misji, ale użyte słowa i gesty ujawniły coś więcej: przekonanie, iż to on sam jest jedynym zdolnym aktorem polityki zagranicznej. Wypowiedzi o „urojeniach wicepremiera i ministra spraw zagranicznych” czy sugestie, iż tylko Pałac Prezydencki posiada narzędzia do prowadzenia dialogu z Amerykanami, świadczą o całkowitym braku zaufania do instytucji, które z konstytucyjnego punktu widzenia mają prawo współtworzyć politykę zagraniczną. Nawrocki zredukował państwo do roli statysty, a siebie postawił w centrum spektaklu.
Sytuację dodatkowo zaostrzył fakt, iż w prezydenckiej delegacji zabrakło przedstawiciela Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Jak przyznała wiceszefowa resortu Anna Radwan-Röhrenschef, MSZ „nie dostało po prostu zaproszenia”. To zdanie mówi wiele o stylu sprawowania urzędu przez prezydenta. Zamiast szukać współpracy, Nawrocki woli konstruować delegacje według własnych reguł, pomijając tych, którzy powinni być naturalnymi partnerami w kontaktach z zagranicą.
Publiczne pomijanie rządu w tak wrażliwych sprawach to nie tylko gest politycznej pychy. To realne osłabienie pozycji Polski. Dla Amerykanów – i dla wszystkich partnera międzynarodowego – kluczowa jest przewidywalność i stabilność. jeżeli w Warszawie prezydent i rząd wysyłają sprzeczne komunikaty, trudno oczekiwać, by sojusznicy traktowali Polskę jako poważnego i spójnego partnera. Nawrocki, zamiast scalać, woli różnicować.
Obrona jego działań sprowadza się zwykle do argumentu, iż „reprezentuje rację stanu”. Ale racja stanu nie może być definiowana wyłącznie przez jedną osobę – choćby jeżeli tą osobą jest prezydent. Racja stanu to kompromis instytucji, konsultacje, długofalowa wizja. Wersja Nawrockiego sprowadza się natomiast do prostego przekazu: rząd nie umie, ja potrafię. Tyle iż polityka zagraniczna nie jest polem, na którym można budować osobiste kariery czy rozgrywać wewnętrzne spory.
Można odnieść wrażenie, iż Nawrocki myli rolę głowy państwa z rolą lidera opozycji wobec rządu. Krytykuje, dystansuje się, podkreśla swoją wyjątkową sprawczość. Ale z perspektywy obywatela takie zachowanie nie budzi dumy, ale niepokój. jeżeli prezydent woli udowadniać własną wyższość nad premierem, zamiast wspólnie zabiegać o interesy kraju, to kto ma dbać o realne bezpieczeństwo Polaków?
Wiceszefowa MSZ słusznie zauważyła, iż pozostaje nadzieja, iż prezydent „wróci z tarczą, a nie na tarczy”. Problem w tym, iż tarczą nie są konferencje prasowe ani ostre słowa pod adresem rządu. Tarcza to sprawna współpraca, wiarygodne partnerstwo i lojalność wobec własnego państwa – a nie wobec własnego wizerunku.
Wizyta w Waszyngtonie miała być pokazem siły polskiej dyplomacji. Stała się jednak przede wszystkim demonstracją politycznej samotności prezydenta, który postanowił rozgrywać najważniejsze sprawy państwowe jak partię szachów przeciwko własnemu rządowi. Spotkanie z Donaldem Trumpem – urzędującym prezydentem USA – tylko wzmocniło wrażenie, iż Nawrocki szuka przede wszystkim własnych sojuszy, niekoniecznie zgodnych z interesem całego państwa. Obywatelom pozostaje pytanie: czy to jeszcze służba publiczna, czy już wyłącznie gra na siebie?