W obliczu najpoważniejszego kryzysu demokratycznego w Polsce od 1989 roku, milczenie Rzecznika Praw Obywatelskich staje się nie tylko niezrozumiałe — staje się haniebne. Kiedy tysiące obywateli dokumentują nieprawidłowości wyborcze, RPO, którego konstytucyjnym obowiązkiem jest stanie na straży praw obywateli, milczy. A milczenie w obliczu łamania prawa to współudział.
Rzecznik Praw Obywatelskich nie jest urzędnikiem od przecinania wstęg ani analitykiem politycznym. To instytucja mająca stać po stronie obywateli — szczególnie wtedy, gdy ich głos, dosłownie i w przenośni, zostaje zakwestionowany lub sfałszowany. Tymczasem obecne zachowanie Rzecznika przypomina bardziej strategię politycznego przeczekania niż konstytucyjny mandat do działania.
Art. 80 Konstytucji RP oraz ustawa o Rzeczniku Praw Obywatelskich wyraźnie wskazują, iż Rzecznik ma prawo — a wręcz obowiązek — podejmować działania, gdy istnieje podejrzenie naruszenia praw obywatelskich. Czy może być poważniejsze naruszenie niż sfałszowanie głosu wyborczego? Głos w wyborach to fundament demokracji — jego podważenie to zamach na cały porządek konstytucyjny. Skoro sądy przyjmują protesty i uznają nieprawidłowości za warte zbadania, milczenie RPO jest niczym innym jak abdykacją z roli strażnika praw jednostki.
Tysiące obywateli, podpisanych pod protestami wyborczymi, zgłaszają nieprawidłowości w składach komisji, błędach w protokołach, czy „pomyłkach” przy pakowaniu worków z kartami. To nie są marginalne incydenty, to systemowy wzorzec, który może mieć realny wpływ na wynik wyborów. W takich warunkach społeczeństwo ma pełne prawo oczekiwać, iż głos Rzecznika zabrzmi donośnie. Nie chodzi o wchodzenie w politykę — chodzi o reakcję na fakt naruszenia praw obywatelskich. RPO powinien żądać przeliczenia głosów, ujawnienia nieprawidłowości i wyciągnięcia konsekwencji.
W sytuacji, w której wolność wyboru i uczciwość procesu wyborczego są podważane, brak reakcji Rzecznika nie jest już neutralnością — to cichy wybór strony. I nie jest to strona obywateli.