Zupełnym przypadkiem wysłuchałem w którejś rozgłośni reklamy, przy czym dopiero po chwili zorientowałem się, iż to reklama. Słowa, które tam padały, kompletnie nie kojarzyły mi się z kupowaniem czy konsumowaniem. Postęp, progres, szybszy postęp. Nagle słowa przypisane do pewnej wizji politycznej, rozwojowej, do opowieści o zmienianiu świata na lepsze, wpadają w łapska copywriterów. I opowiadają nie o tym, jak nasze życie może być lepsze, jakie rozwiązania czy instytucje będą temu sprzyjać, tylko o tym, dlaczego warto kupić określony model samochodu konkretnej marki. Zawłaszczenie, przejęcie pojęć, znaczeń? Może tylko twórcze wykorzystanie słów leżących odłogiem, zapomnianych, niechcianych w ostatnich latach?
Ale na tym obserwacji zjawiska nie koniec. Piszę felieton w okolicach 1 marca i – co oczywiste – nie pochylam się nad uprzywilejowanym losem pamięci o „żołnierzach wyklętych”, którą gorliwie kultywuje nasze państwo z chorych pobudek – przymilając się do skrajnej prawicy. Przekonany jestem, iż nadejdzie czas, kiedy zapomnimy o takim czczeniu fałszywych bohaterów, nierzadko zbrodniarzy. W okolicach 1 marca wspominam od ponad dekady historię niewyjaśnionego do dziś zabójstwa Jolanty Brzeskiej, aktywistki ruchu lokatorskiego, ofiary dzikiej reprywatyzacji w Warszawie, kobiety, którą nieznani sprawcy spalili żywcem w Lesie Kabackim w marcu 2011 r. Oprócz samej zbrodni wciąż czeka na wyjaśnienie, a być może wyroki, sposób nieprowadzenia śledztwa. Potem były jeszcze teatralne, tromtadrackie pohukiwania posła Jakiego, który w imieniu PiS używał afery reprywatyzacyjnej jako pałki do okładania Platformy. Niestety, realne osiągnięcia okazały się albo iluzoryczne, albo żadne. I po raz kolejny ofiary reprywatyzacji zostały na bruku, a do wyjaśnienia sprawy zabójstwa Brzeskiej choćby się nie zbliżono.
Nie jest tak, iż nic się nie wydarzyło. Miasto Warszawa upamiętniło zamordowaną działaczkę lokatorską skwerkiem w okolicy ulicy Iwickiej i Zakrzewskiej, w odległości niespełna kilometra od miejsca, w którym mieszkała, od domu, który po 1945 r. z ruin podnosił jej ojciec, o które walczyła z „nowymi” właścicielami i skąd ją uprowadzono, żeby zamordować. Skwerek Brzeskiej to miejsce, które w 1989 r. było plenerową częścią redakcji nowo powstałej „Gazety Wyborczej”. Tam w piaskownicy (to jeszcze wcześniej żłobkowy ogródek) odbywały się kolegia redakcyjne. Sama „Gazeta”, po latach, podobnie jak niemal wszystkie inne opiniotwórcze media w Warszawie, odmówiła publikacji reportażu Izy Michalewicz o ruchu lokatorskim, w którym Brzeska była jedną z głównych bohaterek. Reportaż doczekał się publikacji dopiero po śmierci Brzeskiej. A mógł ocalić życie.
Na dziesiątkach manifestacji lokatorskich nie mogło nie pojawić się hasło: „Mieszkanie prawem, nie towarem!”. Można powiedzieć, iż było wyciągnięte wprost z konstytucji, gdzie w art. 75 czytamy: „Władze publiczne prowadzą politykę sprzyjającą zaspokojeniu potrzeb mieszkaniowych obywateli, w szczególności przeciwdziałają bezdomności, wspierają rozwój budownictwa socjalnego oraz popierają działania obywateli zmierzające do uzyskania własnego mieszkania”. A iż zapis ten od 30 lat jest de facto martwy? Cóż, wolny rynek nie lubi brać jeńców, a jest przecież religią panującą.
I teraz, w tych dniach, słyszymy ćwierknięcie Donalda Tuska „Mieszkanie prawem, nie towarem”, opakowane w licytacyjną (w konkurencji do obietnic PiS) ofertę zerowo oprocentowanych kredytów i przejęcia przez państwo ciężaru opłacenia bankowych marży i oprocentowania. Powiedzieć, iż to coś kompletnie innego niż to, za co oddała życie Brzeska, to nie powiedzieć nic. Jeden z największych warszawskich deweloperów, Józef Wojciechowski, skomentował tę zapowiedź następująco: „Donald Tusk znalazł dobry patent na kryzys w naszej branży. Może to i choćby zbyt duży ukłon w naszą stronę…”. Problemem państwa polskiego nie jest kryzys branży deweloperskiej. Problemem jest to, iż nasze państwo systemowo porzuciło konstytucyjne gwarancje zadbania o zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych Polaków i Polek. W konsekwencji mamy zapaść mieszkalnictwa: brak mieszkań na wynajem, horrendalnie wysokie koszty najmu, pozbywanie się mieszkań komunalnych, niebudowanie nowych, tolerowanie biznesu spekulacyjnego na rynku mieszkań, w tym istnienia prawie 2 mln niezamieszkanych lokali (wiemy to z ostatniego spisu powszechnego GUS). Oferta szefa PO zbudowana jest na przejęciu ulicznego hasła i zrobieniu z tego prezentu dla branży deweloperskiej i najbogatszych, którzy zostaną uwiązani trochę tańszymi kredytami na całe życie.
Problem mieszkaniowy można rozwiązać, wzorując się choćby na Wiedniu. Jedno przejęte, fałszywie brzmiące hasło nie jest rozwiązaniem systemowym. Ale było osiem lat na wypracowanie sensownych propozycji przez opozycję. Kończy się, jak zwykle w roku wyborczym, galopadą tweetów zamiast projektami przemyślanych, systemowych regulacji oraz przebudowy czegoś, co nazywamy polską szkołą patodeweloperki. Prawo do mieszkania jest kwestią zbyt ważną, żeby powierzać ją deweloperom i fantasmagorycznemu „wolnemu rynkowi”. Tusk tym ruchem postanowił wytrącić istotny postulat polityczny lewicy, a nie zaradzić realnemu, dotkliwemu problemowi.