Gdy poseł Łukasz Mejza pędził 200 kilometrów na godzinę po drodze ekspresowej S3, w miejscu, gdzie wolno 120, niektórzy myśleli, iż to będzie kolejny, drobny epizod w biografii polityka, który już nie raz kompromitował własne środowisko. Ale wtedy pojawił się Jarosław Kaczyński — i w swoim stylu przekształcił wykroczenie w symbol. Symbol partyjnej bezkarności.
– „To jest wykroczenie drogowe. o ile ktoś sądzi, iż my z tego powodu będziemy wyrzucali z partii…” – powiedział prezes PiS, dodając z nonszalancją, iż „sprawa została skierowana do komisji etyki i zobaczymy”. W tym jednym zdaniu jest cała filozofia partii władzy, która przez lata nauczyła swoich członków, iż nie prawo, ale lojalność decyduje o winie i karze.
Kaczyński, zapytany przez dziennikarza, gdzie przebiega granica przyzwoitości w jego formacji, odpowiedział w stylu, który powinien wejść do podręczników politycznej hipokryzji: „Ostatnie osoby, które powinny na ten temat mówić, to są osoby, które wspierają Platformę Obywatelską. Oni wszyscy nie powinni być w parlamencie.”
Nie padło ani słowo o odpowiedzialności, o wzorcu zachowania dla posła, o etyce publicznej. Zamiast tego – stary mechanizm: odwrócenie uwagi i wskazanie winnych po drugiej stronie.
W PiS kara jest zarezerwowana dla przeciwników, a usprawiedliwienie dla swoich. Kiedy polityk opozycji nie zapłaci mandatu – to „afera”. Kiedy poseł PiS pędzi z prędkością samolotu po krajowej drodze – to „wykroczenie drogowe”. Kiedy Mejza tłumaczy, iż „spieszył się na lotnisko”, Kaczyński kiwa głową ze zrozumieniem. A gdyby to zrobił któryś z polityków PO, prawdopodobnie usłyszelibyśmy o „zagrożeniu dla bezpieczeństwa Polaków” i „braku moralności elit III RP”.
To nie pierwszy raz, kiedy nazwisko Łukasza Mejzy psuje humor kierownictwu PiS. Był już bohaterem afery z „cudownymi terapiami”, które miały ratować życie ciężko chorych dzieci – za ogromne pieniądze i bez dowodów naukowych. Później przyłapano go na imprezach w sejmowej restauracji, za co dostał naganę od Komisji Etyki Poselskiej. A teraz – 200 km/h i odrzucenie mandatu dzięki immunitetowi.
Mimo to Mejza pozostaje w klubie. Nie dlatego, iż jest niezbędny, ale dlatego, iż symbolizuje logikę Kaczyńskiego: nikt, kto jest lojalny wobec prezesa, nie może być „skrzywdzony”. W PiS nie ma błędów – są tylko „wpadki”. Nie ma winnych – są „ofiary mediów”. Nie ma odpowiedzialności – jest „wykroczenie drogowe”.
W tym wszystkim nie chodzi o prędkość, ale o mentalność. 200 km/h na drodze to metafora polityki Kaczyńskiego: szybciej, mocniej, bez ograniczeń. A jeżeli ktoś wpadnie? Wtedy prezes otworzy parasol ochronny i powie: „Zdarza się”.
Tymczasem sam Mejza, ku zaskoczeniu wszystkich, zachował się dojrzalej niż jego partyjny szef. „Źle się zachowałem i nie mam zamiaru pie*rzyć głupot. Przepraszam” – powiedział, dodając, iż „taka sytuacja nie powtórzy się więcej”. I chociaż trudno traktować jego słowa jak objaw nagłego moralnego przebudzenia, to przynajmniej usłyszeliśmy coś, czego Kaczyński nie mówi nigdy – przyznanie do winy.
Prezes natomiast woli trzymać się swojej wersji świata, w której partia jest rodziną, a rodziny się nie rozlicza.
PiS przez lata zbudował system, w którym etyka jest uzależniona od koloru legitymacji. Kiedy w 2021 roku wybuchła afera Mejzy z rzekomymi terapiami, Kaczyński również bronił swojego posła – aż sprawa ucichła. Dziś robi to samo, tym razem w imię „sprawiedliwości proporcjonalnej”.
Ale ta proporcja jest jasna: im bliżej prezesa, tym dalej od odpowiedzialności.
„To tylko wykroczenie” – mówi Kaczyński. Ale słyszymy w tym coś więcej niż komentarz do sprawy drogowej. To deklaracja ideowa. W PiS wykroczeniem jest wszystko, co robią inni. To, co robią swoi, to drobnostka, którą można wybaczyć.
Mejza jechał 200 kilometrów na godzinę. Kaczyński – od lat – z podobną prędkością pędzi przez normy moralne, przepisy i instytucje. I nikt nie ma odwagi wcisnąć hamulca.