Mecz o honor

2 miesięcy temu

Polska reprezentacja piłkarska na Mistrzostwach Europy rozegrała, tradycyjnie (jak można złośliwie zauważyć z lekką przesadą), trzy mecze. Nazwane już jakiś czas temu kolejno: mecz otwarcia, mecz o wszystko, mecz o honor. Można zapytać, po co w ogóle grać mecz o honor. Porażka, zwycięstwo czy remis nie zmieniają nic. Mogą co najwyżej ułatwić lub utrudnić awans komuś innemu, lub pozmieniać kolejność drużyn w tabeli, co wpłynie na to, z kim zmierzą się nasi grupowi rywale już po awansie. Tak samo można zapytać, po co działać w sytuacji, gdy porażka jest przesądzona lub zwycięstwo nic nie daje. „Honor” jest tu odpowiedzią może niedokładną, ale obrazuje coś istotnego. Przekonanie o istnieniu wartości stawia przed nami inne wymagania, spychając skuteczność na drugi plan.

Jak bumerang powraca do mnie przemówienie Józefa Becka w odpowiedzi na żądania niemieckie w przeddzień wybuchu II Wojny Światowej. Minister SZ stwierdził wtedy, iż są wartości wymierne jak pokój w przeciwieństwie do honoru, który jest bezcenny. Nie raz zastanawiałem się nad tym, czy polityka Becka była adekwatna, ale nie tutaj miejsce na takie rozważania. Mądrzejsi nad tym myśleli, a niekoniecznie dochodzą do tych samych wniosków. Wydaje się zarówno, iż Beck oddał poniekąd podejście Polaków (o tym mówił kiedyś prof. Żerko), którzy byli gotowi się bić z Niemcami i może sojusz z III Rzeszą napotkałby silny opór, jak też, iż przemówieniem, które trafiało do serc Polaków, Beck mógł odwołaniem się do honoru przykryć swoje wcześniejsze błędy w przyjęciu brytyjskich gwarancji (jak twierdzi Cat-Mackiewicz).

Zostawiając na boku samego Becka, warto zastanowić się, czy będąc w obozie, który jest na słabszej pozycji, ale jednocześnie będąc przekonanym do swoich racji, co kieruje publicznym ich głoszeniem i zabieraniem głosu w ogóle, próbami wpływania na legislację itp., działanie powinno być z założenia nastawione na to, by odnieść sukces. Ten z kolei nie ma sensu, jeżeli dla niego trzeba poświęcić wartości. To znaczy, osiąganie sukcesów połowicznych czy cząstkowych sens oczywiście ma, jeżeli np. stan prawny zbliża się choć trochę do tego, co chcemy osiągnąć. Czym innym jest jednak dojście do władzy kosztem realizowania programu, który byłby sprzeczny z wartościami, które chce się realizować. Innym z kolei problemem jest przyzwyczajenie do porażki i zaniechanie poszukiwania sposobów, by zwiększyć swoją skuteczność, byle czuć się ze sobą dobrze i nie zdradzać swoich przekonań, zamknąć w grupie podobnie myślących i umacniać w swoich przekonaniach. Tworzenie takich grup jest konieczne. Chodzi mi tylko o to, iż może nie być dostateczne. Należy mieć przed sobą wciąż cel, jakim jest wprowadzanie dobrych rozwiązań i realizacja wartości w życiu publicznym. Nie można być zadowolonym z porażki choćby jeżeli nie ma widoków na sukces. W końcu sytuacja może się przecież poprawić (bardzo powoli, albo z zaskakującego powodu, ale może). Poniekąd piszę to także do siebie, żeby nie zadowalać się tym, iż ma się rację w przeciwieństwie do tych, którzy cierpią na Urwyż (jak Rafał Ziemkiewicz określa urojenie wyższościowe pewnych kręgów), który odbiera szansę na obejrzenie często całych zagadnień i zamyka drogę do rozsądnych argumentów, dając jedynie poczucie bycia „człowiekiem na pewnym poziomie” w odróżnieniu od „szurów”.

W zasadzie na tym chciałem się skupić w tym tekście, na przyczynie. Po co robimy to, co robimy. Celem jest (mówię w swoim imieniu, ale zakładam, iż środowisko narodowe zgodzi się w większości ze mną) to, aby państwo realizowało dobro wspólne, żeby Polska istniała jako niepodległe państwo, wartości nienegocjowalne nie były przez prawo podważane, a mówiąc w skrócie, by katolicka moralność i nauka społeczna były realizowane w życiu społecznym. Oczywiście można wymienić więcej szczegółów, jednakże na temat szczegółów można się spierać choćby w obrębie jednego środowiska.

Dr Wojciech Szewko, znany komentator spraw międzynarodowych i ekspert ds. terroryzmu, powiedział kiedyś w jednej z rozmów w internetowej telewizji, iż polityka wewnętrzna i zagraniczna zasadniczo się różnią. W polityce wewnętrznej można realizować wartości i idee, w polityce zagranicznej realizuje się interesy państwa. Ta definicja może stwarzać pozory sprzeczności. Wydaje mi się jednak, iż bardzo dobrze oddaje to, iż obie te gałęzie polityki mogą się dobrze uzupełniać. Ująłbym to tak: dla realizacji wartości wewnątrz, potrzebujemy stabilnego, suwerennego państwa. Trzeba więc zapewnić sobie bezpieczeństwo i niezależność działaniami dyplomatycznymi (poza faktycznym istnieniem możliwości obrony dzięki własnej sprawnej armii) jak sojusze. To warunek konieczny (jak to się mówi w matematyce), ale znów – nie jest dostateczny. Realizacja wartości w polityce wewnętrznej wymaga propagowania idei w społeczeństwie i swoistej pracy u podstaw. To oczywiście trudne zadanie i efekty nie pojawiają się z dnia na dzień, ale akurat środowisko narodowe jest do tego przyzwyczajone, co można uznać za pozytyw i dobry prognostyk na przyszłość.

Na koniec tylko swego rodzaju dygresja. Jak wiadomo, partia z programem narodowym, tj. Ruch Narodowy, nie ma żelaznego elektoratu na wystarczająco wysokim poziomie, by samodzielnie swobodnie wprowadzać posłów do sejmu, nie mówiąc już o zdobycia większości mandatów. Do sejmu narodowcy dostają się w tej chwili w ramach partii zrzeszającej partie, czyli Konfederacji. Już samo to wymaga pewnych kompromisów. Największy partner (koalicjant to nie najlepsze słowo) narodowców to wolnościowcy, czyli liberałowie (czy tzw. konserwatywni liberałowie). Różnice programowe obu frakcji są dość dobrze widoczne i na wielu polach dochodziłoby pewnie do ostrych sporów, ale udało się to odłożyć na bok, by spróbować zrobić wyłom w „zabetonowanej scenie politycznej” i z wolna budować swoją wiarygodność i przekonywać do siebie kolejnych wyborców szukających czegoś innego niż mniejsze zło (czyli Tuska lub Kaczyńskiego), czyli innej (trzeciej) drogi. W jesiennych wyborach parlamentarnych skorzystała na tym dosłownie „Trzecia Droga”. Konfederacja, idąc w kampanii raczej w stronę miejskiego wyborcy chcącego lepiej żyć, skupiła się na przekazie wolnościowym, chowając trochę w cień przekaz tożsamościowy ceniony przez wyborcę konserwatywnego. Program Konfederacji doczekał się choćby krytycznej oceny w środowisku narodowym (na tym portalu pisał o tym Jakub Marszałkowski, część pierwsza z trzech dostępna tutaj) zauważając, iż kwestie ekonomiczne przysłaniają inne aspekty życia człowieka i funkcjonowania społeczeństwa, a skutki reformy szkolnictwa czy tańsze mieszkania (wg założeń programu) mogłyby przynieść wręcz większą propagandę w szkołach (sponsorzy szkół mogliby być przecież zwolennikami agendy LGBT itp.), a niższe ceny mieszkań w pierwszej kolejności dałyby korzyści deweloperom, a nie konsumentom. Nie mówiąc już o tym, iż nie naprawiłoby patologii na rynku nieruchomości. Zatem niezadowalający wynik wyborczy ma swoje dobre strony, dając wiatr w żagle skrzydłu narodowemu po nieskutecznej kampanii w stylu wolnościowym.

Trochę inaczej można opisać to, co działo się z francuską prawicą, czyli z Frontem (obecnie Zjednoczeniem) Narodowym. Tak jak w Polsce narodowcy są postrzegani jako jacyś faszyści czy neonaziści przez licznych rodaków. Pomińmy już tutaj kwestie, jak nad tym pracowano, by ludzie na wszelki wypadek nie słuchali choćby co narodowe organizacje mają do powiedzenia. Wspominałem o tym na tym portalu, opisując część twórczości Władysława Pasikowskiego. Podobnie rzecz ma się z partią Le Penów. w tej chwili po sukcesie Zjednoczenia Narodowego w wyborach do Parlamentu Europejskiego i rozwiązaniu Zgromadzenia Narodowego przez prezydenta Macrona, istnieje nadzieja/obawa, iż formacja Marine Le Pen ma szansę stworzyć rząd. Mimo lat stygmatyzacji (która zresztą się nie skończyła, jak można tutaj przeczytać), udało jej się dojść do miejsca gdzie zaczyna liczyć się jako kandydatka na prezydenta w 2027 roku (nawet do zwycięstwa, a nie tylko do drugiej tury), a jej formacja może choćby współrządzić niebawem.

Niestety Marine Le Pen musiała mocno zmienić swój program. Teraz jej elektorat to głównie klasa pracująca, a w przekazie dominuje raczej kreowanie podziału na patriotów i globalistów. Konserwatyzm obyczajowy nie jest też raczej znakiem rozpoznawczym partii, której członkowie mają różny stosunek do kwestii aborcji czy tzw. małżeństw osób tej samej płci. Więcej wiadomości o Francji i tamtejszej polityce może dostarczyć redaktor Kacper Kita z portalu Nowy Ład w swoich artykułach, a także w nowej książce o rodzinie Le Penów. Ja ze swojej strony zostawię pytanie, czy warto aż tak zmieniać swój program, by realizować jakąś jego część? Może to nieuchronne w polityce. Jednak nie chciałbym musieć w przyszłości decydować czy głosować czy nie, bo i tak nikt nie zrealizuje postulatów, które są mi bliskie. Ale… Może warto choćby i tak dostać się do władzy, by potem wykorzystać ją do tego, by rozpropagować idee, które się porzuciło ze względów taktycznych. Ale znowu, czy da się to zrobić?

Wracając do początku: czy warto grać mecz o honor? Myślę, iż tak. Zarówno w świecie sportu, gdzie każde doświadczenie, zwłaszcza mecz z mocnym przeciwnikiem na dużym turnieju, jest cenne i buduje poszczególnych piłkarzy jak i zespół, tak i w działalności społecznej daje to nowe doświadczenia i uczy działaczy czy polityków co poprawić, ale może też daje szczątkowe zwycięstwo przyprowadzając bliżej niezdecydowanych, a może choćby wstrząsając lekko tymi, którzy kierowali się „urwyżem”, by otworzyli się na dyskusję i zaczęli szukać prawdziwych odpowiedzi zamiast takich, za które ktoś ich poklepie po plecach. Piłkarski mecz o honor trwa dziewięćdziesiąt minus (plus to, co doliczy sędzia), a taki społeczny trwa i trwa.

Narodowcy.net

Idź do oryginalnego materiału