To druga część rozmowy z Michałem Sutowskim, autorem biografii politycznej Aleksandra Kwaśniewskiego, poświęcona okresowi od Okrągłego Stołu do wyborów prezydenckich w 1995 roku. Pierwszą, dotyczącą czasów PRL, opublikowaliśmy 23 listopada – możecie przeczytać ją pod tym linkiem).
**
Łukasz Łachecki: Jest rok 1989, przełomowy moment nastał, Kwaśniewski jest prymusem na tonącym okręcie. I co się dzieje wówczas?
Michał Sutowski: Od razu po wyborach Kwaśniewski rozumie, iż skala klęski władzy jest tak ogromna, iż „Solidarność” musi wejść do rządu, a może choćby objąć tekę jego szefa. Sam osobiście, bez konsultacji z górą, suflował ten pomysł swym nowym kolegom po drugiej stronie. Co prawda zakładał, iż solidarnościowy premier będzie rządził z PZPR, a nie z jego satelitami – no i iż on sam się w tym rządzie znajdzie. Ale oczywiście to nie on rozstrzygał – o premierze Mazowieckim zadecydował cały splot czynników, a konkretnie trójkąt: Jaruzelski, Wałęsa i Kościół. Równocześnie Kwaśniewski bardzo gwałtownie zrozumiał, iż jego partia nadaje się już tylko do rozwiązania.
Partyjny beton po 45 latach władzy też jest gotowy do szybkiego uznania porażki?
Kiedy w końcu lipca Jaruzelski zostaje prezydentem i ustępuje ze stanowiska pierwszego sekretarza, władzę w partii obejmuje Mieczysław Rakowski, który jest przekonany, iż to on będzie ją przebudowywał – i pewnie stanie na czele czegoś nowego. Chce oczywiście, żeby elementem tej przebudowy był Aleksander Kwaśniewski, który jednak mu odmawia.
Własnemu mentorowi?
Rakowski zaproponował mu stanowisko… sekretarza KC ds. propagandy. Odmowę Kwaśniewskiego uznaje za zdradę, a sekretarzem został ostatecznie Marek Król, późniejszy wieloletni redaktor naczelny tygodnika „Wprost” i zażarty antykomunista w ostatnich latach.
Z drugiej strony, choć wybory 4 czerwca tego nie potwierdziły, to PZPR to wciąż kolos, choćby jeżeli na glinianych nogach. Nie było pokusy, żeby ten nadchodzący rebranding przeprowadzić nieco cieńszą kreską?
Kwaśniewski wie już, iż wejście do aparatu w tym momencie może mu tylko zaszkodzić. Nie chce być częścią ostatniego kierownictwa starej partii, za to zaczyna prowadzić grę o swój wpływ na budowę nowej. A wiemy to choćby ze wspomnień prof. Jerzego Wiatra: we wrześniu 1989 pisał, iż Olek jest bardzo krytyczny wobec Rakowskiego i iż wyraźnie mierzy w przywództwo.
Wtedy rządzi już Mazowiecki.
Rząd solidarnościowy zaczyna mierzyć się z reformami i sytuacją międzynarodową Polski, więc ludzie PZPR mogą zająć się sobą. Kwaśniewski zaczyna szukać sojuszników i tu pomocny okazuje się tzw. Ruch 8 Lipca, inaczej „frakcja adiunktów”. To jest grupa dość młodych członków PZPR związanych z uczelniami, takich jak Tomasz Nałęcz, Danuta Waniek, Zbigniew Siemiątkowski, Hieronim Kubiak z Krakowa, Kazimierz Kik czy bodaj najstarszy wśród nich prof. Jerzy Wiatr. Oni od razu po wyborach postulują rozwiązanie partii i utworzenie nowej, socjaldemokratycznej. Oni myślą na przekór betonowi partyjnemu, który jest wtedy mocno zagubiony, ale też, jak się okaże, na przekór Rakowskiemu. Bo ten uważa, iż choć partia powinna mieć nową nazwę i program, to warto do niej hurtem przepisać 1,5 miliona dotychczasowych członków PZPR.
Liberałowie nie podchwytują tego pomysłu? Dlaczego?
Rakowski uważał, iż żeby przetrwać w nowych warunkach, pod presją „Solidarności”, trzeba mieć… masę, a nie tylko rzeźbę – czyli dużo ludzi. Ekipa skupiona wokół Kwaśniewskiego, Leszka Millera i Sławomira Wiatra kombinowała jednak inaczej: zachować, co się da, także z majątku partii, ale bez tych setek tysięcy starych towarzyszy, którzy różnych reformatorów, socjaldemokratów i innych „liberałów” po prostu czapkami nakryją. Stąd wziął się ich pomysł, by przeprowadzić w PZPR demokratyczne wybory delegatów na ostatni zjazd.
Rakowski to kupił i w efekcie udało się wybrać wielu relatywnie młodych działaczy. Średnia wieku na XI zjeździe była o jakieś 15, może więcej lat niższa niż średnia wieku członków PZPR. Do tego działacze Ruchu 8 Lipca przeszli niemal wszyscy, byli więc nadreprezentowani wobec swej realnej siły w szeregach partii. Dlatego udało się tam stworzyć „blok socjaldemokratyczny” i dość łatwo przepchnąć nazwę i program nowej partii – właśnie Socjaldemokracji RP. Choć sporo z tych delegatów wciąż mogło nie wiedzieć, co ta socjaldemokracja tak adekwatnie oznacza…
Czy starania Kwaśniewskiego o władzę nad nową partią opierają się o coś więcej niż ten przywołany przez ciebie przełom przy Okrągłym Stole?
Kwaśniewski zyskał już wtedy sławę człowieka, który nie tylko, mimo młodego wieku, współtworzył sukces Okrągłego Stołu, ale jeszcze zakolegował się tam z Michnikiem, Kuroniem i Geremkiem, a więc ikonami tej drugiej strony. Kto, jak nie on, miałby umieć z tamtymi gadać? A swoim dawać glejt, iż są demokratami i szczerze pragną reform? choćby więc jeżeli wielu działaczom wydawał się za bardzo do przodu, jeżeli chodzi o symboliczne zrywanie z dziedzictwem PZPR i bratanie z „solidaruchami”, to i tak uznali, iż tylko w Olku nadzieja. A Kwaśniewski, świadomy tych nastrojów, ale i wpływów starego aparatu, dokonał sprytnego szantażu politycznego: jeżeli chcecie mnie na przywódcę, to OK, ale w Radzie Naczelnej SdRP musi znaleźć się co najmniej 60 na 120 ludzi, których ja wskażę.
Kwaśniewski był słabo osadzony w starym-nowym aparacie partyjnym, nie to co Miller, wówczas człowiek numer 2 w partii. Ale ta sześćdziesiątka – listę niemal na kolanie, w przerwie obrad napisali Nałęcz z Siemiątkowskim – wzmacniała jego wpływy.
Pochylmy się trochę nad długim trwaniem „szorstkiej przyjaźni”, nad jej korzeniami. Co różniło obu tych polityków, Millera i Kwaśniewskiego?
To podręcznikowy przykład równoległych ścieżek kariery systemowej w PRL: przez aparat partyjny w przypadku Millera oraz przez ruch studencki, prasę i rząd u Kwaśniewskiego. Miller skończył zawodówkę, technikum, potem szkołę partyjną i zdobył wykształcenie wyższe, a Kwaśniewski nie, ale to ten drugi brylował jako ikona wykształconych reformatorów, człowiek środowiska studencko-inteligenckiego. To była zresztą jego siła i słabość – siła, jeżeli chodzi o korzystny wizerunek publiczny, kontakty zagraniczne, znajomości wśród elit medialnych i w obozie „Solidarności”, natomiast wadą było słabe zakorzenienie w aparacie, w szeregach partyjnych. Pod tym względem Miller bił go na głowę.
Jak przebiegał kongres założycielski SdRP?
Na zasadzie „przekładańca”: obrady XI zjazdu PZPR w Sali Kongresowej – z ważnym przemówieniem Rakowskiego, który zapowiedział, iż nie będzie ubiegał się o przywództwo – zawieszono. Zaraz potem otwarto w tym samym miejscu kongres założycielski nowej partii, gdzie uchwalono statut i przyjęto nazwę Socjaldemokracji RP. Potem jej kongres… zawieszono, a odwieszono obrady XI zjazdu PZPR, która podejmuje uchwałę o przekazaniu majątku przed chwilą utworzonej nowej partii oraz uchwałę o samorozwiązaniu. Ta ostatnia zostaje przegłosowana, uczestnicy odśpiewują smutną Międzynarodówkę, Rakowski ze ściśniętym gardłem mówi „towarzysze i towarzyszki, sztandar Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej wyprowadzić”, zjazd się zamyka, po czym… odwiesza się kongres założycielski SdRP. I tam już wybierają przewodniczącego Kwaśniewskiego i jego sześćdziesiątkę.
Wszystko to trwa kilka dni, a po drodze jeszcze wyodrębnia się grupa Tadeusza Fiszbacha, tzw. Unia Socjaldemokratyczna, która deklaruje pełne zerwanie z dziedzictwem PZPR, a więc majątkiem ruchomym i nieruchomym.
Jak wyobrażała sobie przyszłość partii ta frakcja liberałów? Relacje ze środowiskiem ROAD i Unii Demokratycznej, nie mówiąc o środowiskach bardziej na prawo, chyba nie zachęcały do optymizmu, jeżeli chodzi o akceptację postkomunistów jako „normalnej” partii?
Ludzie SdRP nastawiali się na długi marsz, zresztą sam Mieczysław Rakowski, wznosząc toast z Kwaśniewskim i kilkoma jego kolegami na koniec zjazdu SdRP, przepowiadał: za wasze powodzenie, może za 15–20 lat ta lewica stanie na nogi. Było wiele niewiadomych, np. kwestia zachowania majątku PZPR, pieniędzy i nieruchomości, ale także siła presji na dekomunizację, lustrację itp.
Ilu członków ma na starcie SdRP?
Na kongresie założycielskim listę podpisało ponad 1200 osób z ponad 1600 delegatów na ostatni zjazd PZPR. A pod koniec w PZPR było ok. 1,5 mln ludzi, w tym kilkadziesiąt tysięcy takich, którzy się naprawdę interesowali przyszłością partii. W pierwszych miesiącach do SdRP wstąpiło 5–6 tysięcy członków, głównie dawnej PZPR. Wtedy podawano liczbę 50–60 tysięcy, ale ona była fałszywa czy też, jak powiedział na premierze książki Aleksander Kwaśniewski, „polityczna, a nie statystyczna”. Zbigniew Siemiątkowski przyznawał po latach, iż w oficjalnych deklaracjach dopisywano jedno zero, z obawy o publiczną kompromitację.
O ile SdRP jeszcze istniała niemal przez całą dekadę, o tyle w wyborach pod tym szyldem wystartowała tylko raz.
Tak, w pierwszych wyborach samorządowych w Polsce, późną wiosną 1990 roku. Wynik uzyskali słabiutki, w wyborach do rad gmin ledwie 3 proc. z kawałkiem. Co prawda Jacek Raciborski w swoich badaniach uwzględniał też te komitety, które się przemianowały, krótko mówiąc – dawnych towarzyszy z PZPR, którzy wystąpili bez szyldu SdRP – i w sumie wyszło mu ponad 9 proc. Tak wyglądała siła marki SdRP i siła bliskich jej struktur.
Pytanie, czy to dużo, czy mało? Tym bardziej iż nadchodzą kolejne wybory, chyba choćby istotniejsze, jeżeli chodzi o „policzenie się”.
Późną jesienią 1990 Polacy mieli wybrać prezydenta – o dziwo, w wyborach bezpośrednich, bo tak sobie zażyczył Lech Wałęsa. W tej sytuacji Leszek Miller przekonywał, iż to właśnie Kwaśniewski jako przewodniczący i najbardziej znana twarz SdRP powinien wystartować.
A to była ostatnia rzecz, której on wtedy potrzebował?
Dogadał się z Włodzimierzem Cimoszewiczem, który w wyborach czerwcowych 1989 roku został posłem z listy PZPR, ale omijając „jedynkę” w swoim okręgu, więc w pewnym sensie nie był człowiekiem z nadania partyjnego. Do tego był błyskotliwym i merytorycznym mówcą, po rozwiązaniu PZPR choćby przewodniczącym klubu byłej PZPR, tzw. Parlamentarnego Klubu Lewicy Demokratycznej. Do SdRP nie wstąpił, robił więc za tego „przyzwoitego komucha”, który potrafił ostro krytykować własne środowisko, do pewnego momentu choćby sympatyzował z Fiszbachem…
A Kwaśniewski nie bał się po prostu o słaby wynik? Miał ku temu mocniejsze powody niż dzisiejsi potencjalni kandydaci i kandydatki na lewicy, którzy też wolą się nie mieszać w z góry przegrane projekty.
Miller kombinował, iż jak wynik przewodniczącego będzie niezły, to będzie zasługa SdRP, która robiłaby mu kampanię, a jeżeli słaby, to byłaby wina Kwaśniewskiego. Zawsze też podkreślał, iż szyld partii należy nosić z dumą, a nie go chować czy się go wstydzić.
Kwaśniewski z kolei uważał, iż formułę lewicy warto w miarę możliwości poszerzać. SdRP powinna być jej trzonem, ale nie być z nią tożsama – to pozwalałoby trochę ocieplić wizerunek, iż to nie tylko spadkobiercy PZPR, ale też związkowcy, antyklerykałowie itd. To też osłabiałoby relatywną siłę „millerowskiego” aparatu. Cimoszewicz idealnie się nadawał na przetarcie tego szlaku: oto kandydat „całej lewicy” popierany przez SdRP, ale także przez inne środowiska. Było tym łatwiej, iż solidarnościowa lewica się podzieliła na zwolenników Wałęsy lub Mazowieckiego.
30 lat później mówimy na to „kandydat strony społecznej”. Wówczas chyba niezbyt silnej?
Te pozostałe środowiska to był plankton. Z kolei OPZZ, liczne i najlepiej zorganizowane po stronie niesolidarnościowej, zagrało całkowicie kunktatorsko. Lider związkowców nie wierzył w dobry wynik Cimoszewicza, więc na wszelki wypadek poparł i Cimoszewicza, i Mazowieckiego. Mimo to wybory wyszły powyżej oczekiwań, bo Cimoszewicz dostał 10 proc. Bronił biografii ludzi związanych z PRL, krytykował rosnące wpływy Kościoła i pierwsze koszty społeczne transformacji, a do tego – co będzie istotne w kolejnych latach – jako jedyny nie udzielił poparcia Lechowi Wałęsie w drugiej turze przeciwko Stanowi Tymińskiemu.
Żeby odciąć się od reform? Realizować plan bycia silną opozycją?
Cimoszewicz mówił, iż jego wyborcy mają swój rozum i nie będzie im mówił, na kogo mają głosować. Rozumiał, iż dawni PZPR-owcy nie cierpią Wałęsy, za to Tymiński gwałtownie się zużyje, a część jego elektoratu, sfrustrowanego przemianami, antybalcerowiczowskiego, będzie do wzięcia. Jednocześnie ten przyzwoity wynik Cimoszewicza pokazał, iż formuła szerszej koalicji wyborczej, SdRP z różnymi dodatkami, brzmiała coraz bardziej wiarygodnie.
I tak powstał Sojusz Lewicy Demokratycznej.
W lutym 1991, czyli trzy miesiące po wyborach, Kwaśniewski i Cimoszewicz piszą w „Trybunie” manifest na rzecz koalicji wyborczej wszystkich sił lewicy. Jak się to czyta, to trudno się do czegoś przyczepić, program jest po prostu socjaldemokratyczny: krytyka polityki gospodarczej z punktu widzenia interesów pracowniczych, a przeciw monetaryzmowi, antyklerykalizm, prawo do aborcji, świeckość państwa… Pod taki sztandar gotowe było się zapisać coraz więcej środowisk, choć bez lewicy solidarnościowej – na to było zdecydowanie za wcześnie. Powstały wtedy SLD naprawdę był jednak pluralistyczny: mieścili się tam ludzie od antyklerykałów i feministek przez spółdzielców aż po całkiem licznych związkowców z OPZZ i ZNP. Oczywiście dominowali działacze SdRP, niemniej nie dominowali absolutnie.
To dokładna odwrotność tego, co w tamtym momencie robi prawica.
Prawica i centrum się rozdrobniły, głównie za sprawą ambicji swoich liderów, a SLD przyzwoity, ale przecież nie rewelacyjny wynik w wyborach do Sejmu 1991 roku dał aż drugie miejsce, za Unią Demokratyczną. jeżeli dodać do tego fatalną ordynację bez progu wyborczego, przez którą w Sejmie było 29 klubów, a do tego tzw. wojnę na górze, w której strona solidarnościowa wzięła się ostro za łby – no to Kwaśniewski mógł stanąć sobie na brzegu rzeki i patrzeć, jak niedługo spłyną nią ciała wrogów. Powstał wtedy bardzo nieudany rząd, Jana Olszewskiego, który nie mając potrzebnej większości, postanowił odejść z hukiem. No i rozpętał falę oskarżeń różnych polityków o bycie agentami, które uderzały najbardziej w obóz solidarnościowy. Jego część połączyła siły, żeby tę akcję ukrócić…
Balcerowicz, Mazowiecki, Wałęsa, Kaczyński, Olszewski, Korwin-Mikke – niezwykła koalicja na rzecz wzmocnienia frakcji postkomunistycznej.
A SLD mógł się ustawiać już w roli nie tyle obrońców dziedzictwa PRL, ile rzeczników pragmatyzmu, współdziałania, dialogu.
Ciepłej wody w kranie…
Nieomal; przecież Polska ma takie wielkie problemy do rozwiązania, takie historyczne wyzwania… Integracja europejska, bezrobocie, upadające zakłady, bieda na wsi, a tymczasem „Solidarność” się tłucze między sobą, a kler się panoszy. Słupki poparcia zaczęły rosnąć. A Kwaśniewski zręcznie lawirował: atakował kolejny rząd, Hanny Suchockiej, za dogmatyczny liberalizm w polityce gospodarczej, a jednocześnie część posłów SLD głosowała za programami prywatyzacji. Raczej mniejszość, w tym Kwaśniewski: ale tak się zawsze dziwnie składało, iż tych 8 czy 10 posłów na 50 wystarczało, żeby ustawa przeszła. Reformy rynkowe szły naprzód, SLD korzystało na ich skutkach społecznych, a Kwaśniewski mógł pokazywać wyborcom, iż u nich w SLD to panuje prawdziwy pluralizm.
Na ten temat prawicowy dziennikarz Igor Zalewski opublikował w 1995 roku bardzo dobry, pełen niechętnego szacunku wobec postkomunistów i Kwaśniewskiego tekst. Pisał między innymi, iż partie solidarnościowe „bawiły się w demokrację jak dzieci w brodziku”. Ich politycy się obrażali nawzajem, a jak już się obrazili skutecznie, to zakładali nową partię przeciwko starym kolegom. Z kolei wobec SLD użył porównania do wędkarzy, którzy idą nad jezioro, mają różne wędki, różne przynęty, łowią w różnych miejscach tego jeziora. Każdy ma swój sposób, swój patent na rybę. Każdy uważa, iż jego jest najlepszy, ale nie przeszkadza pozostałym łowić po swojemu. W efekcie ryby – czyli wyborcy – trafiają do wspólnego kosza i wszyscy są zadowoleni.
Wybacz pewną naiwność pytania, ale w tym kontekście, jakkolwiek też patrząc przez pryzmat całej jego politycznej drogi: czy Kwaśniewski był choćby w pewnym stopniu politykiem ideowym? Czy miał jakieś koncepcje, których by nie złożył na ołtarzu bieżącej polityki?
Jeśliby szukać jakiegoś jądra jego światopoglądu, które przetrwało różne zmiany koniunktur, to byłby to chyba modernizacyjny okcydentalizm. Innymi słowy, przesuwanie Polski na Zachód tak, jak to możliwe w danych warunkach; po 1989 roku elementem tego stała się adaptacja partii do warunków demokracji liberalnej, kapitalizmu i właśnie integracji z Zachodem. Kiedy Kwaśniewski forsował poparcie SdRP dla wejścia Polski do NATO, robił to początkowo przy sporym oporze części kolegów – tacy ludzie jak prof. Tadeusz Iwiński czy dyplomata Władysław Konarski myśleli raczej w kategoriach „finlandyzacji” Polski, a potem o architekturze bezpieczeństwa w Europie opartej o OBWE, a nie Sojusz Północnoatlantycki.
Choć chyba jeszcze więcej sceptyków było u koalicjanta SLD od jesieni 1993, czyli w PSL-u: jeden z jego liderów miał na popijawie w hotelu sejmowym zapytać wręcz: „panowie, ale na ch… nam to NATO”?
A jak to wyglądało wśród wyborców? Integracja europejska, a także „być albo nie być” w NATO to przecież późniejsza przyczyna pomarańczowej rewolucji, wojny w Ukrainie, tego, co dzieje się dziś w Gruzji. Tuż po rozpadzie ZSRR kurs na zachód nie był chyba tak oczywisty?
Tak zwane szlifowanie betonu, jak mawiał Kwaśniewski, czyli przykrawania formacji do standardów i wymagań zachodniej demokracji kapitalistycznej, trwało w zasadzie do 1995 roku, aż do wyborów prezydenckich. SdRP wyraziła zdecydowane stanowisko w tej sprawie już w roku 1993, ale wyborców trzeba było przekonywać dużo dłużej. Innymi słowy, to się wiązało z pewnym ryzykiem wyborczym, zwłaszcza tej bardziej prowincjonalnej inteligencji PRL-owskiej czy dawnych działaczy PZPR-u – ci „wielkomiejscy” dużo łatwiej przechodzili na pozycję liberalno-technokratyczne, a zarazem silnie prozachodnie.
A skąd się bierze to pryncypialne bronienie świeckości państwa przez SLD czy SdRP, przynajmniej w pierwszym okresie? Czytasz teraz Notesy Wajdy, Julek Kutyła też, i opowiadał mi, iż widać w nich, jak elity po Okrągłym Stole wchodzą w patos solidarnościowo-kościelny. Czy to jest po prostu próba wypełnienia niszy, granie na kontrze, czy to bardziej naturalna spuścizna PZPR?
Do łowienia ryb, by trzymać się metafory Zalewskiego, w stawie antykościelnym prawie nie było konkurencji. Ci politycy solidarnościowi, od których byśmy oczekiwali, jeżeli nie wprost antyklerykalizmu, to przynajmniej opcji liberalno-świeckiej, skupili się głównie w Unii Demokratycznej, wokół Tadeusza Mazowieckiego i jakoś podżyrowali ten, jak mówisz, „religijny patos”. Owszem, Barbara Labuda protestowała przeciw ekspansji wpływów Kościoła, Olga Krzyżanowska czy Jacek Kuroń głosowali bardziej proświecko – ale to z grubsza tyle. A przecież wśród milionów byłych członków PZPR, ale także w szeregach dawnej opozycji, zwłaszcza tej miejskiej, było oczekiwanie świeckiej czy choćby neutralnej światopoglądowo polityki państwa – np. zachowania prawa kobiet do przerywania ciąży, ale też sprzeciw wobec wprowadzenia religii do szkół.
Dominacja uległych wobec Kościoła polityków z kręgu „Solidarności”, wynikająca z fałszywego poczucia, iż Kościół walczy z ruskimi namiestnikami, była jednak ogromna, co pokazuje Marcin Kościelniak w Aborcji i demokracji. Z kim ówczesna, trudno i darmo, lewica, mogła budować sojusz na rzecz świeckości?
Te środowiska postsolidarnościowe, które mogłyby reprezentować świecką część społeczeństwa, skupiły się w Unii Pracy. To była partia świeckich inteligentów o socjaldemokratycznych poglądach gospodarczych, ale jednak nigdy nie „dwucyfrowa”. Miała w szeregach rozpoznawalne, szanowane postaci – Ryszarda Bugaja, Wiesławę Ziółkowską, Tomasza Nałęcza, ale oni mieli 7–8 procent, głównie skupionych w dużych miastach. Kwaśniewski natomiast nie poszedł na frontalną walkę z Kościołem, jego stosunek do kleru był dużo bardziej zachowawczy niż Danuty Waniek czy Izabelli Sierakowskiej, nie mówiąc już o linii tygodnika „Nie”. On uważał, iż SLD nie może być po prostu przeciwko Kościołowi, skoro prawie cała Polska jest za…
Czyli jednak jakiś polityczny konformizm?
Można to interpretować jako uleganie mainstreamowi, chęć przypodobania się elitom uniodemokratycznym, gazetowowyborczym itd., acz tutaj na pewno ważne było jego przekonanie, iż post-PZPR-owi, właśnie ze względu na przeszłość, wolno mniej, także mniej w stosunku do Kościoła; iż nie możemy być aż tak antyklerykalni, bo mamy swoje za uszami z czasów komuny.
Z perspektywy czasu coraz lepiej widać, iż jeżeli chodzi o relacje na linii PZPR–Kościół w PRL była to raczej zbędna samokrytyka.
Tak, ale był jeszcze jeden powód: Kwaśniewski zawsze podkreśla, iż jednym z dwóch stanowisk, o które się aktywnie ubiegał w swoim życiu, było przewodnictwo Komisji Konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego. On wtedy bardzo chce być ojcem polskiej konstytucji, ale też wie, iż do tego trzeba mieć dwie trzecie w całym Zgromadzeniu Narodowym, a do tego niezbędne są daleko idące kompromisy.
Jak popatrzysz na pierwszy projekt konstytucji zgłoszony przez SLD jeszcze przed wyborami 1993 roku, a potem złożony ponownie w nowej kadencji, to był on bardzo świecki, bardzo lewicowy – i praktycznie nic z niego nie zostało. Kwaśniewski był gotów w wielu sprawach ustępować Unii Demokratycznej, a potem Unii Wolności, bo wiedział, iż potrzebuje jej głosów; z kolei wojny z Kościołem chciał uniknąć ze względu na późniejsze referendum.
Wojna o konstytucję trwała zresztą dłużej niż „szlifowanie betonu” w sprawie wejścia do NATO.
Została w końcu wygrana, bo konstytucję już w 1997 roku udało się uchwalić, a obywatele ją poparli. Pytanie brzmi, czy te wszystkie kompromisy – np. rozwodnienie zapisu o świeckości państwa – były do tego konieczne? Względem UW sprawa jest jasna – to były ustępstwa w zamian za poparcie, ale z Kościołem sprawa jest bardziej skomplikowana. Bo mimo rozmów, negocjacji, rozmiękczania liberalnych zapisów – hierarchowie i tak byli przeciw, podobnie jak prokościelna AWS Mariana Krzaklewskiego, która zwalczała projekt konstytucji do samego końca.
Czy gdyby projekt był bardziej lewicowy, Kościół zwalczałby go bardziej? Czy wtedy zabrakłoby większości? Nie odpowiemy dziś na to pytanie, wiemy tylko, iż konstytucja w referendum przeszła niewielkim marginesem, przy niskiej frekwencji. Tak czy inaczej, w tamtym przypadku uległość wobec Kościoła nie wynikała z interesu czysto partyjnego – wręcz przeciwnie, zresztą Kwaśniewski w 1995 po wyborze na prezydenta legitymację partyjną oddał.
Ten długi marsz, który zakładali założyciele SdRP u jej początków, trwał zaskakująco krótko, bo trzy lata. Dziś to raczej niewyobrażalne.
W 1993 roku Kwaśniewski nie mógł wiedzieć, iż SLD będzie zaraz tworzyć rząd – same wybory parlamentarne odbyły się przedterminowo i trochę za sprawą przypadku. A w ich przeddzień zakładał, iż zdobędzie pierwsze miejsce, bo tak mówiły sondaże, ale będzie raczej silną opozycję – nikt nie mógł przewidzieć, iż aż cztery listy prawicowe spadną pod próg i trzydzieści kilka procent głosów zostanie zmarnowanych. Choć ma większość do tworzenia rządu, Kwaśniewski rezygnuje wówczas z premierostwa.
Nie chce stanąć na czele rządu? Tak jak w 1990 roku – wystartować na prezydenta?
On uważał wtedy, iż jest na to za wcześnie, iż społeczeństwo niecałe cztery lata po upadku PRL nie jest gotowe na premiera z kręgu postkomunistów. A czy chciał być premierem? Pewnie, tak po ludzku i prywatnie, chciał – ale gwałtownie się pogodził z tym, iż fotel premiera weźmie Pawlak. Mniejszy koalicjant z PSL dość skutecznie udawał, iż nie ma nic wspólnego z postkomunizmem, Pawlaka wolał też Wałęsa. Prezydent się wprawdzie zorientował, iż może sobie wychować konkurenta, bo Kwaśniewski, stojąc z boku i recenzując rząd, sam nie będzie się zużywał – ale on sam nie od razu zakładał, iż wystartuje już w 1995 roku.
To w którym momencie pojawia się świadomość „Olku, musisz”?
Z dzienników Rakowskiego wynika, iż niektórzy koledzy Kwaśniewskiego byli przekonani o jego starcie już pod koniec 1993 roku, a rok później Józef Oleksy, pytany o możliwość własnego startu miał odpowiedzieć, iż „Olek sobie to już dawno zaklepał”. Na pewno było mu łatwiej, skoro nie był w rządzie mało lubianego premiera – mógł błyszczeć na jego tle i nie brać za rządy odpowiedzialności.
Słuchaj podcastu „O książkach”:
A dlaczego taki młody, dobrze zapowiadający się, ale też doświadczony już polityk ludowców nie skradł serc Polaków i współpracowników?
Sam rząd miał nie najgorsze notowania, no i cieszył się dobrą koniunkturę gospodarczą, ale jednocześnie Pawlak fatalnie się komunikował: irytowali go dziennikarze, na rzeczniczkę zatrudnił Miss Polonia Ewę Wachowicz… Do tego był bardzo trudnym, problematycznym partnerem: unikał kontaktu z koalicjantami, nie dotrzymywał danego słowa – do legendy przeszła historia, jak to ustalił z SLD skład wspólnego rządu, a potem, jadąc z listą ministrów do Belwederu, skreślił niektóre nazwiska i wpisał inne. Nie mówiąc już o tym, iż PSL skutecznie wypierał nominalnie większy SLD z państwowych posad. Mniej więcej po roku rządzenia, pod koniec 1994 mieli go dość i eseldowcy, i media, i sam prezydent Wałęsa.
I zaczynają się przymiarki do jego wymiany?
Wałęsa liczył, iż podmieni Pawlaka właśnie na Kwaśniewskiego – w kolejnym roku były wybory prezydenckie, więc warto go było uwikłać w codzienne utarczki z PSL i prezydentem. Kwaśniewski oczywiście nie chciał, a z pomocą mu przyszedł… Pawlak. Desperacko broniąc się przed dymisją, zaproponował, żeby Kwaśniewski wszedł do jego rządu na wicepremiera, ewentualnie, by premierem został ktoś inny z SLD, np. marszałek Sejmu Oleksy. Był przekonany, iż Kwaśniewskiemu ambicja na to nie pozwoli: jak to, oddać koledze tak prestiżowe stanowisko? Ale Pawlak się grubo pomylił: SLD i Oleksy nieoczekiwanie przyjęli propozycję, a Kwaśniewski mógł się spokojnie zająć przygotowaniami do walki o Pałac Prezydencki.
Wierzył, iż wygra?
W sondażach prowadził regularnie, co najmniej na rok i dłużej przed wyborami, do tego Wałęsa miał fatalne notowania. Prezydent szedł na kolejne wojny z parlamentem, które albo mu nie wychodziły, a choćby jak wychodziły, to robiły złe wrażenie. Poszerzał swoją władzę, wykorzystując niejasności Małej Konstytucji przy pomocy słynnego profesora Falandysza, ale równocześnie coraz bardziej skłócał środowisko postsolidarnościowe. Po 1993 roku nie cierpieli go tam niemal wszyscy, z braćmi Kaczyńskimi na czele. To wszystko sprawiało, iż prawica nie ma jednoznacznego, dobrego kandydata, ale z punktu widzenia SLD najwygodniejszym przeciwnikiem dla nich będzie właśnie Wałęsa, jako nielubiany, z dużym elektoratem negatywnym, postrzegany jako „nieprezydencki”. A do tego wszyscy pozostali będą go atakować.
A czym się różni prezydentura wtedy od prezydentury dziś? Robert Krasowski w swoich tomach historii III RP wskazuje Wałęsę jako najważniejszego polityka tego okresu ze względu na sprawczość i próby budowania systemu z silnym ośrodkiem władzy. A Kwaśniewski chce zostać prezydentem, bo lubi pływać jachtem i pilnować żyrandola, czy żeby rządzić?
Początek jego kadencji to czas obowiązywania Małej Konstytucji. Jej przepis o tym, iż prezydent opiniuje kandydatów do MON, MSW i MSZ Wałęsa zinterpretował rozszerzająco – tzn. iż ich de facto mianuje – a Kwaśniewski ten spadek po poprzedniku dziedziczył. Innymi słowy, szedł po całkiem silną prezydenturę, a nie żaden żyrandol.
A jak wyglądał u progu kampanii układ medialno-instytucjonalny? Dziś mamy silne media tożsamościowe, wiemy mniej więcej, która stacja i redakcja popiera którą opcję. A wtedy?
Mieliśmy wtedy bardziej niż dziś wpływowy Kościół katolicki, przeciwny postkomunistom i liberałom z Unii Wolności, choć to, czy jednoznacznie poprze Wałęsę, na początku wcale nie było jasne. Była „Gazeta Wyborcza”, której dziennikarze może i mieli różne poglądy, ale Adam Michnik wymyślił kandydaturę Jacka Kuronia na prezydenta, więc najbardziej wpływowy dziennik polski stał za nim murem. Mamy też „Życie Warszawy”, jeszcze z Tomaszem Wołkiem na czele i całym batalionem znanych już wtedy młodych dziennikarzy prawicowych, którzy są na pewno antypostkomunistyczni i potem będą sprzyjali Lechowi Wałęsie. I mamy jeszcze paru innych aktorów – choćby Telewizję Polską, którą rządzą tzw. pampersi, a prezesem TVP od marca 1993 roku jest Wiesław Walendziak; wśród dziennikarzy m.in. Piotr Semka, Igor Janke, Cezary Michalski, wtedy nadawano też program WC Kwadrans. Innymi słowy, antykomunistyczna prawica, choć z kontestatorskim sznytem.
A Polsat?
Zygmunt Solorz od początku żyje dobrze ze wszystkimi, bo koncesję dla Polsatu załatwił Marek Markiewicz, przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji – i zrobił to wbrew Wałęsie. Polsat nie jest wtedy telewizją opiniotwórczą w tradycyjnym sensie, ale, co będzie istotne w kampanii wyborczej, Polsat jest „telewizją Polski B”. To znaczy, iż emituje to, czym gardzi wielkomiejska inteligencja, czyli na przykład muzykę disco polo. Słynny teledysk Top One Ole, Olek! poleci właśnie w polsatowskim Disco Relaksie.
No i pozostało oczywiście tygodnik „Nie” Urbana, o którym wiadomo, iż będzie popierał kandydata postkomuny – a sprzedaje się tego kilkaset tysięcy egzemplarzy. Oficjalną gazetą SdRP jest „Trybuna”, ale jej nakład i znaczenie są nieporównywalnie mniejsze. Można powiedzieć, iż krajobraz medialny jest tak naprawdę pluralistyczny, acz z wychyłem na prawo.
Skoro już jesteśmy przy disco polo – na czym polegała wyjątkowość czy nowatorstwo kampanii Kwaśniewskiego w 1995 roku?
To jest kampania oczywiście bardzo nowoczesna, ktoś powie, iż zrobiona „po amerykańsku”, ale w dobrym sensie: bo wcześniej, w 1993 roku, to Kongres Liberalno-Demokratyczny próbował zrobić kampanię na wzór tych z USA, z pomocą agencji Saatchi & Saatchi, tyle iż kalkowanie chwytów z USA w rodzaju parad cheerleaderek kompletnie nie zadziałało. W przypadku kampanii Kwaśniewskiego profesjonalizm polegał raczej na dogłębnym rozpoznaniu lokalnego kontekstu. Socjolodzy i politolodzy mieli mnóstwo danych o rozkładzie poparcia po wyborach roku 1993 i samorządowych w 1994.
Nie trzeba było robić sondaży, z których politycy tacy jak Szymon Hołownia mogą sobie wyczytać, co tylko chcą.
Tak, są konkretne wyniki na poziomie obwodów wyborczych, gmin, miasteczek, dzielnic… Do tego SLD jest już po dwóch zwycięstwach wyborczych, ergo ma już rozbudowane struktury w całym kraju. Inaczej mówiąc, ma ludzi do roboty, którzy nie tylko rozwieszą plakaty i zorganizują salę na spotkanie, ale też dostarczą wiedzy do sztabu centralnego. Dosiądą się do samochodu na 50 kilometrów przed celem i zbriefują gościa na temat upadłego zakładu, dziur w drogach czy lokalnej afery. Nie dość więc, iż autobus KWAK dociera do miejsc, gdzie żaden istotny polityk nie zawitał od początku demokracji, to jeszcze kandydat wie, o czym mówić do ludzi. Sztab liczy na mobilizację wyborców tam, gdzie frekwencja jest niska – i takie wydarzenia jak przyjazd Kwaśniewskiego przyciągają nieraz jedną czwartą, jedną trzecią mieszkańców. Omija się za to regiony, w których ta walka jest skazana na niepowodzenie, takie jak Podkarpacie, Kaszuby i Gdańsk.
A zatrudnienie Jacques’a Segeli, francuskiego eksperta od politycznego PR-u, to faktycznie był gamechanger?
Moim zdaniem jego rola jest trochę przeceniana, tak jakby on w ogóle całą kampanię i kandydata wymyślił, co jest nieprawdą. Był rzeczywiście bardzo doświadczoną, rozpoznawalną nie tylko we Francji gwiazdą PR-u politycznego, współpracował z prezydentem Mitterrandem, ale też np. kanclerzem Austrii. Zdaniem Danuty Waniek on potraktował potencjalną drugą turę przeciw Wałęsie jako zawodowe wyzwanie, a do tego chyba liczył na to, iż w razie zwycięstwa uda mu się wkręcić do kampanii Borysa Jelcyna, która się zapowiadała na kolejny rok. Faktem jest, iż jego rola wzrosła między pierwszą a drugą turą.
Coachuje Kwaśniewskiego i mówi „jesteś zwycięzcą”?
Szkolił Kwaśniewskiego z wystąpień telewizyjnych, sugerował mu różne pomysły do debaty jeden na jeden z Wałęsą, no i na pewno to on wymyślił podrzucenie mu na pulpit oświadczenia majątkowego w odpowiedzi na zarzuty w związku z aferą akcji „Polisy”. Przypomnijmy, iż chodziło o nieujawnienie udziałów firmy ubezpieczeniowej zakupionych korzystnie przez Jolantę Kwaśniewską; sprawę „odpaliło” przed wyborami „Życie Warszawy”, choć wielu wyborców pewnie nie rozumiało, o co adekwatnie chodzi. Rzucenie mu papierami pod nos nie tylko zirytowało Wałęsę, i tak już wzburzonego po zaplanowanym wejściu Kwaśniewskiego w ostatniej chwili do studia, ale też było inscenizacją transparentności: proszę, nie mam nic do ukrycia.
A dlaczego to takie ważne?
Bo te dwie debaty w TVP – o polityce zagranicznej, a potem o krajowej – mają gigantyczną oglądalność. Przewaga Kwaśniewskiego, zwłaszcza w tej pierwszej, była przytłaczająca, a niektóre odzywki Wałęsy stały się ikoniczne: od oferty „podania lewej nogi” aż po „pan wszedł jak do obory i ani me, ani be, ani kukuryku”. Wszystkie na jego niekorzyść.
Muszę przyznać, iż kilka pamiętam z debaty przed wyborami 15 października 2023 roku, ale już tę z 1995 roku, oglądaną jako siedmiolatek, znam zaskakująco dobrze.
Odbywały się w dość specyficznej formule: kandydaci odpowiadali na pytania dziennikarzy zaproszonych przez drugą stronę. Kwaśniewski wypadł bardzo błyskotliwie. Taki przykład: gdy dostał pytanie od Jana Nowaka-Jeziorańskiego o to, dlaczego wstąpił do PZPR chwilę po tym, jak w Konstytucji PRL wpisano przewodnią rolę tej partii, odparł szybko, iż kiedy faktycznie wstępował do PZPR, to na kształt konstytucji nie miał żadnego wpływu, ale na szczęście teraz ma. Natomiast z tamtych wydarzeń wyciągnął jedną lekcję: iż wpisanie ideologii panującej do konstytucji źle się kończy dla tych sił, które swą ideologię próbują uczynić prawem. To była oczywista aluzja do Kościoła katolickiego i prac nad konstytucją RP, w której hierarchowie domagali się Invocatio Dei.
Ale jego przeciwnik, powiedzmy, miał dwa gorsze dni.
Wałęsa oprócz tego, iż z różną sprawnością odpowiadał na pytania, to obrażał dziennikarzy i samego Kwaśniewskiego, zgłaszał do niego pretensje, domagał się przeprosin za słowa jego zwolenników, wszystko to nie robiło dobrego wrażenia. Wychodził na człowieka, który ma żal i pretensje do całego świata. A do tego wszystkiego przeciwko Wałęsie działała też estetyka studia, wybranego zresztą przez jego sztab: do nowoczesnego, modernistyczno-minimalistycznego wystroju Wałęsa jako pan z wąsami po prostu nie pasował.
Druga debata dotyczyła polityki krajowej.
Po pierwszej wyniki sondaży były jednoznaczne i pokazywały, iż Kwaśniewski Wałęsę po prostu rozjechał, co przyznawali także zwolennicy tego drugiego. Przy drugim spotkaniu Wałęsa popełniał już mniej błędów, Kwaśniewski nie miał tak dobrych bon motów, dziennikarze prawicy byli bardziej wymagający. Tylko wydarzyły się, moim zdaniem, trzy inne istotne rzeczy.
W czasie mów końcowych Kwaśniewski wypowiedział się bardzo pojednawczo, nie do Wałęsy, a wprost do widzów. Za to Wałęsa mu dogadywał: „z bolszewicką szczerością, Aleksander Kwaśniewski”. Potem prowadzący Wiesław Walendziak mówi, iż wyniki sondaży nie pozwalają stwierdzić, który z kandydatów ma większe szanse, ale iż jedno jest pewne: największym wyzwaniem dla zwycięzcy będzie przekonanie do siebie tej połowy wyborców, która go nie poparła. To w oczywisty sposób wskazywało na koncyliacyjnego Kwaśniewskiego, a nie konfrontacyjnego Wałęsy. A potem jeszcze było to „ani me, ani be…”, po tym, jak Kwaśniewski podszedł uścisnąć mu dłoń.
Debaty torują drogę do zwycięstwa Kwaśniewskiemu. Ale wtedy doszła jeszcze do tego, jak mówisz, „trzecia tura”.
Ponieważ przed drugą turą wypływa sprawa magistra – innymi słowy, brak dyplomu ukończenia studiów, które on przecież wielokrotnie deklarował, także w oficjalnych dokumentach. Sztab Kwaśniewskiego idzie w tym kierunku, iż wprawdzie kandydat nie ma dyplomu… ale ma wyższe wykształcenie, bo przecież studia skończył. Prawica składa zawiadomienie do prokuratury w sprawie przestępstwa, ale ówczesny prokurator generalny, prof. Jerzy Jaskiernia z SLD, kluczy, a w zasadzie gra na czas. Zleca ekspertyzę w Ministerstwie Edukacji Narodowej na temat… definicji wyższego wykształcenia. Dziś wiemy, iż nie tylko pracy magisterskiej brakowało, ale też kilku egzaminów, niemniej w drugiej turze Kwaśniewski wygrał o blisko 650 tys. głosów.
Ale jeszcze po wyborach, do 10 grudnia, sytuacja była bardzo napięta.
Złożono ponad 600 tysięcy protestów wyborczych, a akcję animowały przede wszystkim NSZZ „Solidarność” oraz Radio Maryja, wtedy popierające Lecha Wałęsę. Sąd Najwyższy korzystał z kilku ekspertyz, ich wymowa nie była jednoznaczna, zdarzyło się zdanie odrębne – ale ostatecznie uznano, iż nie da się dowieść, iż „zawyżenie” wykształcenia dodało kandydatowi wystarczającą liczbę głosów do zwycięstwa. Niemniej to gigantyczne wyparcie – przed sobą samym i przyjaciółmi, bo sztab Kwaśniewskiego był tak samo zdziwiony jak część wyborców – było dla Kwaśniewskiego bardzo kosztowne. Transparenty w rodzaju „ave magister!”, względnie deklaracje napisania mu pracy dyplomowej w czynie społecznym prześladowały go jeszcze długo, afera podważyła jego autorytet. No i choćby „wieczór kawalerski” z kolegami w Hiszpanii, już po drugiej turze, nie smakował tak dobrze, jak mógłby.
**
Michał Sutowski – politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Autor biografii politycznej Aleksandra Kwaśniewskiego, współautor wywiadów rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.