Marsz, którego nie było. PiS bał się klapy — i słusznie!

1 tydzień temu
Zdjęcie: PiS


Miała być demonstracja siły, wyszła demonstracja bezsilności. PiS po raz kolejny przegrał nie z przeciwnikami, ale z własnym lękiem.

Plac Zamkowy w Warszawie, sobotnie popołudnie. Jeszcze kilka dni wcześniej Jarosław Kaczyński zapowiadał wielki marsz „w obronie Polski”, przeciw „nielegalnej migracji” i umowie Mercosur. Miało być morze biało-czerwonych flag, potężny głos ludu, który sprzeciwi się rządowi Donalda Tuska. Zamiast tego – morze pustych przestrzeni i przygnębione twarze działaczy, którzy wiedzą, iż nie udało się choćby zapełnić placu.

Według szacunków policji i mediów, w wydarzeniu wzięło udział najwyżej kilkanaście tysięcy osób. Dla partii, która przez lata mobilizowała setki tysięcy, to katastrofa. „Miała być siła, a wyszła stypa” – przyznał z rezygnacją jeden z lokalnych działaczy PiS, prosząc o anonimowość.

W internecie gwałtownie pojawiły się zdjęcia z dronów. Z góry widać było wszystko: puste przestrzenie między flagami, rozrzedzony tłum, przygnębienie organizatorów. I ten symboliczny moment, gdy Jarosław Kaczyński kończy przemówienie, a ludzie zaczynają powoli się rozchodzić, zanim jeszcze rozbrzmiały ostatnie hasła.

W PiS o tej porażce mówiono już od tygodni. Działacze, zamiast z entuzjazmem, reagowali na wezwania centrali z obawą. „Z centrali poszedł przykaz, by zalać social media grafikami, mówić o demonstracji wszędzie, organizować transport na własną rękę. Ale ciężko było zapełnić autobusy” – relacjonował jeden z posłów PiS przed marszem.

To był strach przed kompromitacją. Obawiano się zdjęć pustych placów, memów, ironicznych komentarzy. W mediach pojawiały się głosy, iż „lepiej obniżyć oczekiwania, by uniknąć klapy”. Dziś wiadomo: obniżono za mało.

Bo dla PiS to nie była tylko nieudana manifestacja – to była symboliczna diagnoza stanu partii. Utrata mobilizacji, znużenie w szeregach, brak energii i świeżego przekazu. choćby najwierniejsi sympatycy czują zmęczenie ciągłym biciem w te same tony: migranci, Bruksela, Tusk, zagrożenie.

Jarosław Kaczyński wyszedł na scenę z tą samą retoryką, która kiedyś działała: dramatyzmem, strachem i oskarżeniami. „Rząd Donalda Tuska szkodzi Polsce każdego dnia! Pakt migracyjny to realne niebezpieczeństwo, a umowa z Mercosur to zniszczenie rolnictwa!” – mówił prezes PiS, próbując rozgrzać tłum. Ale jego słowa brzmiały jak recykling przemówień sprzed dekady.

Nie było entuzjazmu, nie było wiary. Politycy PiS na zapleczu mówili o „zmęczeniu materiału”. W partii coraz częściej słychać, iż Kaczyński „nie czuje już kraju” i iż jego narracja przestała działać.

Bo Polska roku 2025 to nie ta sama Polska, którą Kaczyński rządził strachem przez osiem lat. To społeczeństwo, które chce normalności, a nie politycznej apokalipsy. Chce rozwiązań, a nie wiecznych wrogów.

Wśród obecnych na placu brakowało wielu twarzy, które kiedyś nadawały PiS-owi powagę. Prezydent Duda nie przyjechał. Część byłych ministrów tłumaczyła się „zajętością”. Nie było „Gazety Polskiej” w pełnym składzie, a choćby „Solidarność” przyjechała połowicznie.

Został Kaczyński – sam, otoczony lojalistami, wśród których trudno znaleźć nową energię. „Trzeba było coś zrobić, żeby pokazać, iż jeszcze istniejemy” – powiedział jeden z posłów, wzruszając ramionami.

Tymczasem Donald Tusk ograniczył się do jednego wpisu: „Ściągnąć do Polski rekordową liczbę migrantów, a potem protestować przeciw migracji potrafi tylko Jarosław Kaczyński.” Nie trzeba było więcej.

PiS bał się kompromitacji — i dostał ją w najczystszej formie. Marsz, który miał być początkiem nowej ofensywy, stał się końcem mitu o nieomylności Kaczyńskiego.

Na Placu Zamkowym odbył się symboliczny pogrzeb pewnej epoki: polityki opartej na strachu, nieufności i resentymentach. Kaczyński chciał pokazać, iż przez cały czas potrafi zwołać naród. Pokazał tylko, iż naród już nie przychodzi.

Idź do oryginalnego materiału