Marcin Bogdan:Edukacja zdrowotna - ostatni dzwonek

Kwestia, czym w rzeczywistości ma być ten przedmiot, została już dogłębnie przeanalizowana i omówiona przez specjalistów i ekspertów. Każdy z rodziców miał czas i moralny obowiązek, by się zapoznać z tymi opiniami. Ja, niejako w podsumowaniu, przytoczę kilka głównych argumentów prezentowanych przez rodziców, którzy zdecydowali się jednak posłać dzieci na zajęcia z edukacji zdrowotnej. Jest grupa rodziców, którzy dostrzegają zalety zawierające się w tytule przedmiotu, w krzewieniu szeroko pojętego zdrowia, nie dostrzegają zaś kwestii seksualizacji, i to w destrukcyjnym ujęciu genderowym zapisanym w podstawie programowej przedmiotu. Jest grupa rodziców, która sądzi, iż w szkole, do której chodzą ich dzieci, zajęcia z edukacji zdrowotnej poprowadzi znany im i „zaufany” nauczyciel, który wybierze z podstawy programowej tylko akceptowalne zagadnienia a te kontrowersyjne, jak choćby pojęcie płci kulturowej, odrzuci lub przemilczy. Otrzeźwienie następuje, gdy rodzice dowiadują się, jak ostatnio w jednym z liceów w Warszawie, iż szkoła do prowadzenia zajęć chce zatrudnić dewiantów seksualnych. Ale jest też grupa osób, które z pełną świadomością chcą posyłać dzieci na zajęcia z przedmiotu edukacji zdrowotnej. Jak argumentowała jedna pani, ona chce, żeby ktoś w szkole podstawowej nauczył jej wnuczkę czym jest „zły dotyk”. Nie rozumie niestety na co skazuje swoją wnuczkę, wszak by zrozumieć czym jest „zły dotyk” trzeba poznać czym jest „dobry dotyk”. Przecież zło jest rozpoznawalne tylko jako przeciwieństwo dobra. Rozróżnienie, rozpoznanie zła nie może odbywać się w próżni, musi być punkt odniesienia.
Tym wszystkim, którzy podzielają któryś z przytoczonych powyżej argumentów i nie zdecydowali się na wypisanie dzieci z przedmiotu edukacja zdrowotna proponuję zapoznanie się z kilkoma cytatami z wywiadu opublikowanego na portalu Onet. Wywiadu przeprowadzonego przez Newsweek z - jak to określono -seksuolożką i edukatorką seksualną. Ciekawe, iż choćby liberalne i poprawne politycznie edytory tekstów słowo edukatorka podkreślają na czerwono, jako błąd. Ale to nie przeszkadzało Newsweekowi, by tak właśnie nazywać specjalistkę od przedmiotu edukacja zdrowotna. Na samym wstępie „edukatorka” oznajmiła, iż dzięki podstawie programowej przedmiotu edukacja zdrowotna „małżeństwo przestaje być jedynym tłem do rozmów o seksualności”. Na pytanie, jak wyjaśnia małym dzieciom czym jest seks, „edukatorka” odpowiedziała: „Mówię, iż to jest bliskość dwojga ludzi, gdy ludzie zbliżają się do siebie fizycznie. Najczęściej wygląda to tak, iż penis w stanie wzwodu wsuwa się do pochwy kobiety”. Na pytanie jak dzieci odbierają takie wyjaśnienia „edukatorka” odpowiada: „To jasne, iż na edukacji seksualnej jest śmiech. Zwłaszcza w młodszych klasach szkoły podstawowej. Piąta, szósta klasa — wtedy zaczynają reagować rozsądniej, a siódma i ósma — już całkiem na poważnie. Już ten penis nie jest taki śmieszny. Pytają: Co to znaczy uprawiać seks oralny? Częściej: Co to znaczy zrobić komuś loda?”.
Tak, druga czy trzecia klasa szkoły podstawowej to tylko śmiech, ale starsze klasy to już całkiem na poważnie, o czym świadczy przytoczony przez „edukatorkę” dialog z dziećmi: „A jak, proszę pani, ten orgazm to u pani przebiega? Wtedy odwołuję do kontraktu, o którym mówię na początku — iż na zajęciach nie mówię o swoich osobistych doświadczeniach. Możemy rozmawiać o orgazmie, ale nie o moim, osobistym”. Tak, to bardzo pedagogiczne, „edukatorka” mówi dzieciom co i jak, ale nie mówi o swoich osobistych doświadczeniach. Dzieciom w szkole nie mówi, ale czytelnikom Newsweeka już może powiedzieć, o czym świadczy kolejny cytat: „Raz rozmawialiśmy o zmianach w ciele i o tym, iż na pewnym etapie rosną włosy. Nastolatek podchodzi do tablicy i mówi: pani Olu, bo mi urósł taki jeden włos na klacie i ja nie wiem, czy to jest w normie, czy ja mogę pani pokazać? I zaczyna zdejmować koszulkę. Powiedziałam od razu: nie ściągaj tej koszulki. Ale tak się śmiałam, iż trudno mi było powrócić do tematu”. Ale mimo tych doznań „edukatorka” pani Ola chyba powróciła do tematu, bo dalej wyjaśnia: „Ja przynoszę na zajęcia prezerwatywy, wyjmujemy oglądamy, czasem dmuchamy”.
Pani edukator wyjaśnia jak istotny to przedmiot ta edukacja zdrowotna. Z ubolewaniem stwierdza, iż dotychczasowa szkoła „za bardzo stawia na mózg, a pomija ciało”. Z opublikowanego przez Onet wywiadu widać, iż po wprowadzeniu przedmiotu edukacji zdrowotnej szkoła zacznie wyraźnie stawiać na ciało a mózg raczej będzie pomijać. Pani edukator ubolewa jednak, iż rodzice wypisują dzieci z zajęć przedmiotu edukacja zdrowotna i stawia tezę, dlaczego tak się dzieje: „A jeżeli krzywdzi je rodzic lub opiekun, to może celowo zablokuje mu udział w dobrowolnych zajęciach?”.
To już ostatni dzwonek, by wypisać dziecko z zajęć przedmiotu edukacja zdrowotna. To już ostatni dzwonek, by zapobiec sytuacji, w której na widok twojego dziecka, na widok twojego dziecka zdejmującego koszulkę czy bluzeczkę, jakiejś pani edukator albo panu edukatorowi trudno będzie powrócić do tematu. Ale wtedy tobie będzie trudno wypisać dziecko z tych zajęć. Nie, nie będzie trudno, to będzie już niemożliwe. Teraz jest ostatni dzwonek.
Marcin Bogdan
***
Osoby, które są zainteresowane posiadaniem książki, prosimy o dobrowolną wpłatę na cele statutowe Stowarzyszenia Solidarni2010 oraz przesłanie informacji na adres [email protected]
Oto nr konta:
67 2490 0005 0000 4520 4582 2486
Książka wydana została staraniem i środkami członków Stowarzyszenia Solidarni 2010 w ramach działań statutowych.