Przemysław Czarnek, poseł PiS, były minister edukacji i nauki oraz członek sztabu wyborczego Karola Nawrockiego, po raz kolejny daje przykład swojej tendencyjnej retoryki, która bardziej służy politycznym rozgrywkom niż rzetelnej analizie rzeczywistości.
Jego komentarze dotyczące wyników pierwszej tury wyborów prezydenckich w Polsce, opublikowane na portalu wPolityce.pl, budzą poważne wątpliwości co do jego intencji i umiejętności obiektywnej oceny sytuacji politycznej. Czarnek, zamiast skupić się na merytorycznej dyskusji, ucieka się do manipulacji, insynuacji i ataków, które nie tylko szkodzą debacie publicznej, ale także podważają jego wiarygodność jako polityka.
Czarnek twierdzi, iż wyniki wyborów – w których Rafał Trzaskowski zdobył 31,36% głosów, a Karol Nawrocki 29,54% – świadczą o możliwościach budowania „szerokiego obozu centroprawicowego” i wskazują na szanse Nawrockiego na prezydenturę. Argumentuje, iż wysoka frekwencja w miastach (ponad 70%) oraz rzekomo lepsze wyniki kandydatów prawicy nad lewicą dowodzą słabości Trzaskowskiego i negatywnej oceny rządów Donalda Tuska. Jednak taka interpretacja jest wybiórcza i ignoruje najważniejsze fakty. Po pierwsze, Trzaskowski wygrał w 10 województwach, głównie na zachodzie Polski, co pokazuje, iż jego poparcie jest szerokie geograficznie i nie ogranicza się wyłącznie do wielkich ośrodków. Po drugie, różnica między kandydatami wyniosła zaledwie 1,82 punktu procentowego, co raczej wskazuje rosnące poparcie dla Trzaskowskiego niż na miażdżącą przewagę prawicy. Czarnek pomija też, iż frekwencja na wsi, gdzie Nawrocki miał lepsze wyniki, była niższa, co może sugerować mniejszą mobilizację elektoratu prawicowego, a nie jego dominację.
Jego teza o „złej ocenie rządów Tuska” jako przyczynie wyniku Trzaskowskiego jest naciągana. Wyniki wyborów prezydenckich nie są prostym plebiscytem dotyczącym rządu, a Czarnek zdaje się ignorować, iż Trzaskowski, jako prezydent Warszawy, buduje swoją kampanię na własnych osiągnięciach, a nie wyłącznie na poparciu KO. Co więcej, wyniki Sławomira Mentzena (14,81%) i Grzegorza Brauna (6,34%) – które Czarnek nazywa „miłym zaskoczeniem” – niekoniecznie przekładają się na automatyczne poparcie dla Nawrockiego w drugiej turze. Elektorat Konfederacji, zwłaszcza młodzi wyborcy, jest antysystemowy i może równie dobrze nie pójść na wybory lub zagłosować przeciwko obu kandydatom establishmentu.
Czarnek atakuje również sondażownie, twierdząc, iż „pompowały” poparcie Trzaskowskiego, a „dołowały” Nawrockiego. To wygodna narracja, która ma na celu podważenie wiarygodności badań opinii publicznej, ale nie znajduje potwierdzenia w faktach. Sondaże przedwyborcze, choć niedoskonałe, wskazywały na prowadzenie Trzaskowskiego, co ostatecznie się potwierdziło. Oskarżenia o manipulację wynikami brzmią raczej jak próba zdyskredytowania przeciwnika niż rzetelna krytyka metodologii badań.
Najbardziej niepokojące są jednak insynuacje Czarnka dotyczące rzekomych „brutalnych metod” i „kłamstw” ze strony Platformy Obywatelskiej. Mówiąc o „skandalu z NASK” i „nielegalnym finansowaniu hejterskiej kampanii pro-trzaskowskiej”, nie przedstawia żadnych konkretnych dowodów, co sprawia, iż jego słowa brzmią jak tania propaganda. Tego rodzaju retoryka, pełna nieuzasadnionych oskarżeń, zatruwa debatę publiczną i buduje atmosferę nienawiści, której Czarnek sam zdaje się być orędownikiem, mimo iż krytykuje ją u innych.
Wreszcie, Czarnek wykazuje brak szacunku dla własnych koalicjantów, sugerując, iż poparcie Szymona Hołowni dla Trzaskowskiego mogło być „przymuszone przez Tuska”, a decyzja PSL o poparciu kandydata KO jest „śmieszna”. Takie komentarze świadczą o jego arogancji i niezrozumieniu dynamiki politycznej. Hołownia i PSL, jako partie koalicyjne, naturalnie wspierają kandydata, który ma największe szanse na pokonanie przedstawiciela PiS – partii, z którą od lat toczą spór ideologiczny.
Przemysław Czarnek po raz kolejny pokazuje, iż jest politykiem, który stawia na polaryzację i manipulację, zamiast na merytoryczną dyskusję. Jego wypowiedzi nie tylko mijają się z faktami, ale także przyczyniają się do dalszego dzielenia społeczeństwa, co jest ostatnią rzeczą, jakiej Polska potrzebuje w przededniu drugiej tury wyborów prezydenckich.