Wybór Karola Nawrockiego na urząd prezydenta RP natychmiast został przez polityków Prawa i Sprawiedliwości przedstawiony jako symboliczna „czerwona kartka” dla rządu Donalda Tuska oraz silny mandat dla nowego prezydenta. Ta narracja, powielana konsekwentnie w mediach przez ludzi związanych z PiS, ma cechy propagandowego uproszczenia, które nie wytrzymuje konfrontacji z faktami.
Jak pisze Jacek Nizinkiewicz w „Rzeczpospolitej”, różnica pomiędzy Karolem Nawrockim a Rafałem Trzaskowskim wyniosła dokładnie 369 591 głosów. Obaj kandydaci uzyskali poparcie ponad 10 milionów obywateli, przy rekordowej frekwencji sięgającej 71,63 proc. To wynik świadczący o wyjątkowym spolaryzowaniu społeczeństwa, a nie o jednoznacznej przewadze jednej ze stron.
Twierdzenie, iż tak niewielka różnica stanowi silny mandat do politycznej kontrofensywy, jest nie tylko ryzykowne, ale wręcz wprowadzające opinię publiczną w błąd. PiS – jak pokazuje praktyka – celowo zaciera granicę między politycznym sukcesem a arytmetycznym faktem. Zwycięstwo w wyborach prezydenckich, zwłaszcza przy tak wąskim marginesie, nie jest jednoznaczne z otrzymaniem szerokiego społecznego upoważnienia do zmiany kursu państwa.
Jeszcze bardziej problematyczne są sugestie, iż wybór Nawrockiego to symboliczna porażka obecnego rządu. Obóz Donalda Tuska posiada dziś demokratycznie wyłonioną i stabilną większość parlamentarną. To rząd, a nie prezydent, ma realne narzędzia do kształtowania polityki wewnętrznej i zagranicznej. Próby reinterpretowania mandatu prezydenckiego jako wezwania do zmiany władzy wykonawczej są polityczną manipulacją – narracją zbudowaną nie na konstytucyjnych faktach, ale na partyjnych interesach.
Karol Nawrocki nie jest w tej sytuacji jedynie biernym beneficjentem tej propagandy. Jego dotychczasowe zachowanie nie sugeruje chęci odgrywania roli bezstronnego arbitra, jakiego oczekiwalibyśmy od głowy państwa w systemie parlamentarnym. Wręcz przeciwnie – już pierwsze tygodnie jego obecności w przestrzeni publicznej pokazują silne powiązanie z narracją obozu Zjednoczonej Prawicy. Nawrocki nie odcina się od deklaracji polityków PiS, nie koryguje przesadzonych interpretacji swojego wyniku, nie sygnalizuje woli wyjścia poza partyjny etos.
Trudno nie zauważyć, iż retoryka „silnego mandatu” ma także inny cel: przygotowanie gruntu pod możliwą blokadę polityczną. Już dziś mówi się o zawetowaniu kluczowych ustaw rządu. Prezydent wyposażony w prerogatywy weta może istotnie spowolnić proces legislacyjny, co – w warunkach silnej polaryzacji – może być wykorzystane nie dla równowagi instytucjonalnej, ale dla paraliżu. To poważne ryzyko, zwłaszcza jeżeli motywacją głowy państwa nie będzie troska o konstytucyjne standardy, ale realizacja strategii politycznej PiS.
W tej sytuacji warto przypomnieć, iż legitymacja do rządzenia nie wynika z tonu komentarzy medialnych, ale z realnej liczby mandatów w Sejmie. To tam toczy się proces decyzyjny, tam funkcjonuje większość parlamentarna, która przeszła przez wyborczy test w sposób niebudzący wątpliwości. Tymczasem wybory prezydenckie – w świetle pojawiających się głosów o konieczności powtórnego przeliczenia głosów – pozostawiły część opinii publicznej z poczuciem niepewności.
Nie chodzi tu o kwestionowanie ważności głosowania. Chodzi o to, iż prezydent, który objął urząd w atmosferze ostrej polaryzacji i kontrowersji, nie powinien nadmiernie wykorzystywać retoryki zwycięstwa, ale dążyć do instytucjonalnego wyciszenia emocji. Niestety, wszystko wskazuje na to, iż Karol Nawrocki – zamiast budować pozycję ponad podziałami – zaczyna od umocnienia partyjnego frontu.
Wybory prezydenckie 2025 roku nie były referendum przeciw rządowi. Były kolejną odsłoną trwale podzielonego społeczeństwa. Tylko realistyczna interpretacja tego faktu może prowadzić do odpowiedzialnej prezydentury. Wszystko inne będzie próbą zamiany wyniku bliskiego remisu w polityczną amunicję. I to właśnie czyni strategię PiS – i postawę Nawrockiego – tak groźną dla demokratycznego porządku.